Spieszę uspokoić tych, którzy w koronawirusie upatrują drugiego jeźdźca Apokalipsy - końca świata nie będzie. Przynajmniej nie w postaci tak spektakularnej, jak przyzwyczaili nas twórcy z Hollywood. Ale istnieje ryzyko rozsadzenia gospodarki, a co za tym idzie - upadku świata, który przyzwyczaił nas do dobrobytu.
To, co obecnie obserwujemy, na swój sposób zostało już opisane kilkadziesiąt lat temu. Kto czytał „Atlas Zbuntowany” Ayn Rand, bo o tym dziele mowa, ten musi pamiętać koncepcję zatrzymania gospodarki. Sytuacji, w której dosłownie wszystko stanęło. I stało się początkiem nowego porządku.
Różnica w stosunku do obecnej sytuacji jest z pozoru znacząca. U Ayn Rand zatrzymanie gospodarki było świadomą decyzją podjętą przez ludzi biznesu jako wyraz niezgody na rozrastający się socjalizm wprowadzany coraz agresywniej przez rząd. Kiedy się jednak głębiej zastanowić, różnica wcale nie jest aż tak istotna.
To nie koronawirus podjął decyzję, żeby zakazać działalności całych sektorów gospodarki czy – tak jak we Włoszech – praktycznie wszystkiego poza detaliczną sprzedażą spożywczą i aptekami. Decyzję podjął rząd. I fakt, że nie kazał zamknąć wszystkiego, nic nie zmienia. Po zamknięciu szkół rodzice i tak siedzą w domach. A kiedy zamknięto branżę gastronomiczną, rozrywkową i wielkopowierzchniowy handel, efekt domina stał się nieunikniony.
Ludzie schowali się w domach, a gros ich wydatków pochłonęły zupełnie niepotrzebne zapasy. Łącznie z paliwem, które spora grupa osób kupowała na zapas, a teraz pewnie sobie w brodę pluje, bo w ciągu tygodnia cena litra benzyny Pb95 spadła o 20%. I jeszcze spadnie. Kto w takich warunkach ma korzystać z jakichkolwiek usług, skoro ludziom został tylko strach i zapasy papieru toaletowego na co najmniej pięć lat? I gdzie cokolwiek kupić, jeśli większość sklepów jest zamknięta?
Dlaczego porównuję tę sytuację do „Atlasu”?
Bo w ciągu kilkudni rząd zrobił to, co w „Atlasie” zajęło kilka lat. Tam z pobudek wynikających z nowotworu umysłowego, jakim jest „sprawiedliwość społeczna”, teraz – w ramach walki z koronawirusem. I tyle, jeśli chodzi o różnice – w końcu i tu, i tu, jakaś choroba. Ale kiedy się słucha ministra zdrowia, który zapowiada urzędową regulację cen w walce ze spekulacją, koronawirus przestaje wydawać się taki groźny.
Obecna sytuacja to świetna okazja, aby nie powtórzyć potwornego błędu, jaki popełniono po kryzysie 1929 r. Wówczas rząd tak bardzo się przejął krachem na giełdzie (tak jakby w tę grę hazardową nie było wpisane ryzyko utraty cokolwiek wirtualnych wartości), że postanowił pomóc bankrutującym przedsiębiorstwom oraz zatrudnionym w nich ludziom. W efekcie kryzys, który mógłby się skończyć w ciągu roku, trwał w najlepsze dekadę, a gdyby nie zwycięska dla USA II Wojna Światowa, ciągnąłby się jeszcze przez wiele lat.
Istnieje silna pokusa, aby i tym razem „pomóc” poprzez ingerencję w gospodarkę. Jako że finanse publiczne prezentują się jako śmieci wepchnięte pod dywan w sytuacji, kiedy dywanu właśnie zabrakło, na sypnięcie groszem nie ma co liczyć. Na szczęście! Choć niestety dochodzą słuchy, że Prezes NBP wydrukuje trochę pustych miliardów złotych. I istnieje obawa, że groźbę tę spełni.
Rządowi zostanie zatem „tylko” możliwość odgórnych regulacji – w ceny, w zakres działalności, w limity zatrudnienia… Aż boję się to pisać. Mam tylko nadzieję, że żaden z przedstawicieli rządu tego nie przeczyta. Jeśli dojdzie do połączenia druku pustego pieniądza z drakońskimi regulacjami co do prowadzenia biznesu, znajdziemy się w miejscu, w którym schyłek PRL będzie się wydawał całkiem znośnym miejscem do życia.
Cały czas mam nadzieję, że z uwagi na planowane wybory rząd Morawieckiego po prostu odgrywa rolę złego policjanta, tak aby ten dobry, czyli prezydent Duda, miał okazję obiecać nam wybawienie i dzięki temu wygrać wybory. I oby tym razem na obietnicach się skończyło!
Różnica w stosunku do obecnej sytuacji jest z pozoru znacząca. U Ayn Rand zatrzymanie gospodarki było świadomą decyzją podjętą przez ludzi biznesu jako wyraz niezgody na rozrastający się socjalizm wprowadzany coraz agresywniej przez rząd. Kiedy się jednak głębiej zastanowić, różnica wcale nie jest aż tak istotna.
To nie koronawirus podjął decyzję, żeby zakazać działalności całych sektorów gospodarki czy – tak jak we Włoszech – praktycznie wszystkiego poza detaliczną sprzedażą spożywczą i aptekami. Decyzję podjął rząd. I fakt, że nie kazał zamknąć wszystkiego, nic nie zmienia. Po zamknięciu szkół rodzice i tak siedzą w domach. A kiedy zamknięto branżę gastronomiczną, rozrywkową i wielkopowierzchniowy handel, efekt domina stał się nieunikniony.
Ludzie schowali się w domach, a gros ich wydatków pochłonęły zupełnie niepotrzebne zapasy. Łącznie z paliwem, które spora grupa osób kupowała na zapas, a teraz pewnie sobie w brodę pluje, bo w ciągu tygodnia cena litra benzyny Pb95 spadła o 20%. I jeszcze spadnie. Kto w takich warunkach ma korzystać z jakichkolwiek usług, skoro ludziom został tylko strach i zapasy papieru toaletowego na co najmniej pięć lat? I gdzie cokolwiek kupić, jeśli większość sklepów jest zamknięta?
Dlaczego porównuję tę sytuację do „Atlasu”?
Bo w ciągu kilkudni rząd zrobił to, co w „Atlasie” zajęło kilka lat. Tam z pobudek wynikających z nowotworu umysłowego, jakim jest „sprawiedliwość społeczna”, teraz – w ramach walki z koronawirusem. I tyle, jeśli chodzi o różnice – w końcu i tu, i tu, jakaś choroba. Ale kiedy się słucha ministra zdrowia, który zapowiada urzędową regulację cen w walce ze spekulacją, koronawirus przestaje wydawać się taki groźny.
Obecna sytuacja to świetna okazja, aby nie powtórzyć potwornego błędu, jaki popełniono po kryzysie 1929 r. Wówczas rząd tak bardzo się przejął krachem na giełdzie (tak jakby w tę grę hazardową nie było wpisane ryzyko utraty cokolwiek wirtualnych wartości), że postanowił pomóc bankrutującym przedsiębiorstwom oraz zatrudnionym w nich ludziom. W efekcie kryzys, który mógłby się skończyć w ciągu roku, trwał w najlepsze dekadę, a gdyby nie zwycięska dla USA II Wojna Światowa, ciągnąłby się jeszcze przez wiele lat.
Istnieje silna pokusa, aby i tym razem „pomóc” poprzez ingerencję w gospodarkę. Jako że finanse publiczne prezentują się jako śmieci wepchnięte pod dywan w sytuacji, kiedy dywanu właśnie zabrakło, na sypnięcie groszem nie ma co liczyć. Na szczęście! Choć niestety dochodzą słuchy, że Prezes NBP wydrukuje trochę pustych miliardów złotych. I istnieje obawa, że groźbę tę spełni.
Rządowi zostanie zatem „tylko” możliwość odgórnych regulacji – w ceny, w zakres działalności, w limity zatrudnienia… Aż boję się to pisać. Mam tylko nadzieję, że żaden z przedstawicieli rządu tego nie przeczyta. Jeśli dojdzie do połączenia druku pustego pieniądza z drakońskimi regulacjami co do prowadzenia biznesu, znajdziemy się w miejscu, w którym schyłek PRL będzie się wydawał całkiem znośnym miejscem do życia.
Cały czas mam nadzieję, że z uwagi na planowane wybory rząd Morawieckiego po prostu odgrywa rolę złego policjanta, tak aby ten dobry, czyli prezydent Duda, miał okazję obiecać nam wybawienie i dzięki temu wygrać wybory. I oby tym razem na obietnicach się skończyło!
Jest bowiem szansa. Tak jak w „Atlasie Zbuntowanym” strajk biznesu był reakcją na socjalizm i początkiem powrotu do normalności, tak może tym razem pożytek z koronawirusa będzie taki, że rząd nie będzie miał siły na ingerencję w gospodarkę. Bo co innego gotować żabę powoli, a co innego – wrzucić ją gwałtownie do wrzątku. Jeśli stojące w obliczu bankructwa firmy zastrajkują i nie zapłacą podatków (w tym tzw. składki ZUS), ten akt obywatelskiego nieposłuszeństwa może zmusić rząd do tego, co rządy robią, kiedy już wszystko zawiedzie – sięgnięcia po zdrowy rozsądek.
Mamy obecnie biurokrację pięć razy większą niż w PRL i wachlarz programów socjalnych, o jakich Gierek z Jaruzelskim nawet nie myśleli. Do tego gigantyczne opodatkowanie pracy i ZUS, który jest kulą u nogi każdej firmy, zwłaszcza firm z sektora MSP – tych, które zatrudniają 75% Polaków na umowę o pracę i 100% Polaków na inne umowy oraz wytwarzają 65% PKB.
To można teraz znieść. Nie ograniczyć. Znieść. Podatek dochodowy to wydmuszka. Nikt nie wie, jaki przynosi realny dochód. Bo na obraz dochodowości tego podatku wpływają nie tylko duże koszty obsługi i opodatkowanie pracowników państwowych i samorządowych oraz emerytów, ale także zamówienia publiczne. Przecież część podatku dochodowego od firm to pieniądze z zamówień publicznych. Czyli z innych podatków.
Emerytury z ZUS i tak nie będzie. Może załapaliby się dzisiejsi 55-latkowie, ale już młodsze pokolenia będą mogły liczyć tylko na 13-tą emeryturę. Niestety, bez pozostałych dwunastu wypłat. Wprowadzenie bezskładkowej emerytury obywatelskiej to już nie jest wybór, ale coraz bliższa konieczność.
Już sama likwidacja podatku dochodowego i składki ZUS uratuje o setki razy więcej firm niż jakikolwiek program pomocowy rządu. Jest teraz szansa. To jak z nauką jazdy na rowerze – nie da się tego nauczyć bez wywrotki. A czasem trzeba naprawdę nieźle wyrżnąć o ziemię, żeby opanować technikę jazdy.
Tyle dobrego może nam przynieść koronawirus.
Ktoś mógłby się żachnąć, że całe to obecne zamieszanie z zatrzymaniem gospodarki to przecież efekt koronawirusa. Nie, nie koronawirusa, lecz paniki. Owszem, wirus jest groźny, a jak pokazują dane dotyczące zgonów, dla osób starszych i ze schorzeniami układu krążeniowo-oddechowego – wręcz zabójczy.
Jednak nawet we Włoszech, które stanowią obecnie czarny punkt na szlaku pochodu koronawirusa przez świat, zmarło dotychczas około 5000 osób. Czyli jedna stodwudziesta liczby osób umierających co roku we Włoszech (w tym połowa z powodu chorób układu krążeniowo-oddechowego) i osiem dziesiątych promila wszystkich mieszkańców. To naprawdę nie jest powtórka zarazy czarnej śmierci z XIV wieku, wskutek której życie straciła jedna trzecia mieszkańców Europy – około dwudziestu trzech milionów ludzi.
Zaraz ktoś się odezwie, że ludzie to nie są liczby w arkuszu kalkulacyjnym. Zgadza się. Ale powiedzcie to dziesiątkom milionów ludzi, którzy wskutek zatrzymania, a potem dorżnięcia gospodarki, stracą wszystko – firmy, domy, oszczędności, godność, a nierzadko także życie w samobójczym akcie rozpaczy.
Koronawirus to dopust Boży. Reszta w rękach ludzi. Wystarczy wrócić do podstaw gospodarki i pozwolić ludziom działać. Nawet mniej – po prostu nie przeszkadzać. Bo każdy z nas wie najlepiej, jak ma wydawać własne pieniądze.
Mamy obecnie biurokrację pięć razy większą niż w PRL i wachlarz programów socjalnych, o jakich Gierek z Jaruzelskim nawet nie myśleli. Do tego gigantyczne opodatkowanie pracy i ZUS, który jest kulą u nogi każdej firmy, zwłaszcza firm z sektora MSP – tych, które zatrudniają 75% Polaków na umowę o pracę i 100% Polaków na inne umowy oraz wytwarzają 65% PKB.
To można teraz znieść. Nie ograniczyć. Znieść. Podatek dochodowy to wydmuszka. Nikt nie wie, jaki przynosi realny dochód. Bo na obraz dochodowości tego podatku wpływają nie tylko duże koszty obsługi i opodatkowanie pracowników państwowych i samorządowych oraz emerytów, ale także zamówienia publiczne. Przecież część podatku dochodowego od firm to pieniądze z zamówień publicznych. Czyli z innych podatków.
Emerytury z ZUS i tak nie będzie. Może załapaliby się dzisiejsi 55-latkowie, ale już młodsze pokolenia będą mogły liczyć tylko na 13-tą emeryturę. Niestety, bez pozostałych dwunastu wypłat. Wprowadzenie bezskładkowej emerytury obywatelskiej to już nie jest wybór, ale coraz bliższa konieczność.
Już sama likwidacja podatku dochodowego i składki ZUS uratuje o setki razy więcej firm niż jakikolwiek program pomocowy rządu. Jest teraz szansa. To jak z nauką jazdy na rowerze – nie da się tego nauczyć bez wywrotki. A czasem trzeba naprawdę nieźle wyrżnąć o ziemię, żeby opanować technikę jazdy.
Tyle dobrego może nam przynieść koronawirus.
Ktoś mógłby się żachnąć, że całe to obecne zamieszanie z zatrzymaniem gospodarki to przecież efekt koronawirusa. Nie, nie koronawirusa, lecz paniki. Owszem, wirus jest groźny, a jak pokazują dane dotyczące zgonów, dla osób starszych i ze schorzeniami układu krążeniowo-oddechowego – wręcz zabójczy.
Jednak nawet we Włoszech, które stanowią obecnie czarny punkt na szlaku pochodu koronawirusa przez świat, zmarło dotychczas około 5000 osób. Czyli jedna stodwudziesta liczby osób umierających co roku we Włoszech (w tym połowa z powodu chorób układu krążeniowo-oddechowego) i osiem dziesiątych promila wszystkich mieszkańców. To naprawdę nie jest powtórka zarazy czarnej śmierci z XIV wieku, wskutek której życie straciła jedna trzecia mieszkańców Europy – około dwudziestu trzech milionów ludzi.
Zaraz ktoś się odezwie, że ludzie to nie są liczby w arkuszu kalkulacyjnym. Zgadza się. Ale powiedzcie to dziesiątkom milionów ludzi, którzy wskutek zatrzymania, a potem dorżnięcia gospodarki, stracą wszystko – firmy, domy, oszczędności, godność, a nierzadko także życie w samobójczym akcie rozpaczy.
Koronawirus to dopust Boży. Reszta w rękach ludzi. Wystarczy wrócić do podstaw gospodarki i pozwolić ludziom działać. Nawet mniej – po prostu nie przeszkadzać. Bo każdy z nas wie najlepiej, jak ma wydawać własne pieniądze.