Świat drży w obawie przed chińskim wirusem. Tymczasem tuż za naszą granicą w środku Europy śmiertelne żniwo zbiera wirus grypy. Czeski wirus jest nie tylko geograficznie bliżej, ale też bardziej zaraźliwy i śmiertelny. A mimo to media nie panikują.
Gdyby wierzyć doniesieniom medialnym, jedynym sensownym wydatkiem powinien być zakup trumny. Ilość zagrożeń, jakie na nas czeka, jest tak olbrzymia i tak śmiercionośna, że szanse na przeżycie są praktycznie żadne. To w zasadzie cud, że udało mi się napisać ten artykuł do końca. Ale czy ludzkość dożyje chwili, kiedy tekst zostanie opublikowany?
Zagadka! Wróćmy do wirusów.
Chiński wirus zainfekował już 10.000 osób i uśmiercił 200. Dużo, prawda? Co to jest wobec czeskiej grypy - raptem 1800 osób chorych w szpitalach i 12 zgonów. I w tym miejscu robimy "stop". To są wartości bezwzględne. Owszem, śmierć to śmierć, ale poziom zagrożenia musimy proporcjonalnie do populacji. W Chinach mieszka 1,386 miliarda ludzi, w Czechach - 10,65 miliona. Czyli Chińczyków jest 130 (sto trzydzieści) razy więcej. Przyjmijmy dane z Czech jako punkt wyjścia i zadajmy sobie pytanie - co by było, gdyby chiński wirus był tak samo groźny jak czeski?
Jako skalę rozprzestrzenienia wirusa traktujemy liczbę osób zakażonych. Gdyby Chińczyków zainfekowanych koronawirusem miało być proporcjonalnie tyle samo co Czechów chorych na grypę, musiałaby to być liczba ok. 230 tysięcy. Zatem na dziś ta skala jest dwadzieścia trzy razy mniejsza. Śmiertelność wirusa mierzona liczbą zgonów oznacza, że w tej proporcji liczba ofiar śmiertelnych powinna wynosić w Chinach 1560 osób. Czyli na dziś jest to prawie osiem razy mniej.
Te dane mogą się zmienić, ale na tę chwilę wirus czeskiej grypy jest o wiele groźniejszy niż chiński wirus. I granica Czech jest około 700-800 kilometrów od Warszawy, podczas gdy do granicy Chin jest około 6500 kilometrów. Jako że wirus nie potrzebuje wiz ani paszportów, odległość ma znaczenie. Choć w dobie powszechnego transportu lotniczego - trochę mniejsze.
Zagadka! Wróćmy do wirusów.
Chiński wirus zainfekował już 10.000 osób i uśmiercił 200. Dużo, prawda? Co to jest wobec czeskiej grypy - raptem 1800 osób chorych w szpitalach i 12 zgonów. I w tym miejscu robimy "stop". To są wartości bezwzględne. Owszem, śmierć to śmierć, ale poziom zagrożenia musimy proporcjonalnie do populacji. W Chinach mieszka 1,386 miliarda ludzi, w Czechach - 10,65 miliona. Czyli Chińczyków jest 130 (sto trzydzieści) razy więcej. Przyjmijmy dane z Czech jako punkt wyjścia i zadajmy sobie pytanie - co by było, gdyby chiński wirus był tak samo groźny jak czeski?
Jako skalę rozprzestrzenienia wirusa traktujemy liczbę osób zakażonych. Gdyby Chińczyków zainfekowanych koronawirusem miało być proporcjonalnie tyle samo co Czechów chorych na grypę, musiałaby to być liczba ok. 230 tysięcy. Zatem na dziś ta skala jest dwadzieścia trzy razy mniejsza. Śmiertelność wirusa mierzona liczbą zgonów oznacza, że w tej proporcji liczba ofiar śmiertelnych powinna wynosić w Chinach 1560 osób. Czyli na dziś jest to prawie osiem razy mniej.
Te dane mogą się zmienić, ale na tę chwilę wirus czeskiej grypy jest o wiele groźniejszy niż chiński wirus. I granica Czech jest około 700-800 kilometrów od Warszawy, podczas gdy do granicy Chin jest około 6500 kilometrów. Jako że wirus nie potrzebuje wiz ani paszportów, odległość ma znaczenie. Choć w dobie powszechnego transportu lotniczego - trochę mniejsze.
Tymczasem świat jest zalewany przerażającymi obrazkami pustego Wuhan, gdzie wirus ujawniono, informacjami o tym, ile osób przyleciało z Chin i dokąd, oświadczeniami ministra zdrowia, co może nam obiecać w zakresie dostępności szpitali, oraz wieloma tego rodzaju sensacjami. Lada moment zobaczymy na polskich ulicach ludzi w śmiesznych maseczkach, które pozwolą uniknąć zarażenia wirusem w tym samym stopniu co ochronią nas przed smogiem, pyłami wulkanicznymi z erupcji na Nowej Zelandii w grudniu 2019 roku oraz boreliozą, uderzeniem asteroidy i zemstą "somsiada".
Coś jednak sprawia, że chiński koronawirus wydaje się bardziej przerażający niż czeska grypa. Tym czymś jest propaganda. Nie ma wątpliwości, że media wkładają bardzo dużo wysiłku w to, abyśmy byli nieustannie bombardowani zagrożeniem z Chin. Jako że śmierć to śmierć, dane statystyczne są nieubłagane, a i umierającemu jest zapewne wszystko jedno, czy zabija go czeska grypa, czy chiński koronawirus, trudno zrozumieć, skąd ta panika.
Amerykańskie koncerny typu Google czy Facebook już zamykają biura w Chinach, ale brak jest ostrzeżenia rządu USA: "nie jedźcie do Czech". Zapewne większość przedstawicieli rządu USA nie ma pojęcia, gdzie są położone Czechy i co to w ogóle jest, co może częściowo tłumaczyć ten brak troski, ale - jako się rzekło - śmierć to śmierć. Ostrzeżenie być powinno.
I tu zbliżamy się do kluczowej kwestii. Dla USA Czechy są bliżej niezidentyfikowanym bytem politycznym gdzieś pomiędzy Iranem a Niemcami i raczej nie w Rosji. Brutalnie to zabrzmi, ale w amerykańskiej polityce Czechy po prostu nie istnieją. To tylko słowo i nawet nie wiadomo, jak je poprawnie wymówić.
Co innego Chiny. To nie jest jakiś tam kraj na północ od Australii, to rywal, kontrkandydat. Amerykańska światowa dominacja w handlu i ekonomii jest już poważnie zagrożona. Od czasów Deng Xiaopinga Chiny rosną w siłę. Połączenie autorytarnych rządów dobrze wpisujących się w dominujące w Chinach konfucjańskie rozumienie relacji państwo-obywatel z gospodarką rynkową sprawia, że Chińczycy mogą się bogacić i się bogacą, ale jednocześnie akceptują rolę, jaka została im z góry przypisana w wielkim dziele odbudowy chińskiego imperium. Dodajmy do tego typowe dla chińskiej polityki planowanie w perspektywie dziesięcioleci i mamy już obraz odbudowującej się potęgi. Reformy Deng Xiaopinga to był zaledwie początek zaplanowanej na sto lat strategii… "make China great again"!
To nie podoba się USA. Dotychczasowe próby powstrzymania ekspansji Chin w rodzaju kontroli cieśniny Malakka przez podporządkowany sobie i bogaty Singapur oraz permanente wywoływanie wojen w obszarze dawnego jedwabnego szlaku (Syria, Irak, Iran, Afganistan) zaczynają zawodzić. Na początku 2020 roku pojawiła się drobna, ale jakże ważna informacja: do Polski przyjechał przez Kazachstan i Ukrainę pociąg towarowy z Chin, z miasta Xi'an. Bez postojów i bez przesiadek. I bez amerykańskiej kontroli. Pociąg to nie kontenerowiec, ale podróż trwała kilkanaście godzin, podczas gdy okręt płynie miesiąc.
Iran sprytnie wywinął się od wojny z USA - ostrzał irański na bazy w Iraku nie uderzył w obszar USA, więc prezydent Trump nie mógł wypowiedzieć wojny bez zgody Kongresu. Atak był tak precyzyjny, że nie zginął żaden amerykański żołnierz. Tak, to nie była nieudolność - to był świadomie zaplanowany kontratak, który miał pokazać, że Iran jest gotowy do wojny, ale nie da się głupio sprowokować. Otwarta wojna na Morzu Południowochińskim i desant USA bezpośrednio na terytorium Chin nie wchodzą w grę. Nawet gdyby jakimś cudem Amerykanom udało się zająć wybrzeże Chin, nie opanują kraju. A krwawa łaźnia w Wietnamie byłaby przy tym jak spacer w parku w niedzielne popołudnie.
Co zatem zostaje? Wojna propagandowa. Mam taką nadzieję. Bo aż boję się pomyśleć o takiej perspektywie, że świadomie użyto broni biologicznej. Jak powiedział Albert Einstein - "Nie wiem, jaka broń będzie użyta w trzeciej wojnie światowej, ale czwarta będzie na kije i kamienie".
Coś jednak sprawia, że chiński koronawirus wydaje się bardziej przerażający niż czeska grypa. Tym czymś jest propaganda. Nie ma wątpliwości, że media wkładają bardzo dużo wysiłku w to, abyśmy byli nieustannie bombardowani zagrożeniem z Chin. Jako że śmierć to śmierć, dane statystyczne są nieubłagane, a i umierającemu jest zapewne wszystko jedno, czy zabija go czeska grypa, czy chiński koronawirus, trudno zrozumieć, skąd ta panika.
Amerykańskie koncerny typu Google czy Facebook już zamykają biura w Chinach, ale brak jest ostrzeżenia rządu USA: "nie jedźcie do Czech". Zapewne większość przedstawicieli rządu USA nie ma pojęcia, gdzie są położone Czechy i co to w ogóle jest, co może częściowo tłumaczyć ten brak troski, ale - jako się rzekło - śmierć to śmierć. Ostrzeżenie być powinno.
I tu zbliżamy się do kluczowej kwestii. Dla USA Czechy są bliżej niezidentyfikowanym bytem politycznym gdzieś pomiędzy Iranem a Niemcami i raczej nie w Rosji. Brutalnie to zabrzmi, ale w amerykańskiej polityce Czechy po prostu nie istnieją. To tylko słowo i nawet nie wiadomo, jak je poprawnie wymówić.
Co innego Chiny. To nie jest jakiś tam kraj na północ od Australii, to rywal, kontrkandydat. Amerykańska światowa dominacja w handlu i ekonomii jest już poważnie zagrożona. Od czasów Deng Xiaopinga Chiny rosną w siłę. Połączenie autorytarnych rządów dobrze wpisujących się w dominujące w Chinach konfucjańskie rozumienie relacji państwo-obywatel z gospodarką rynkową sprawia, że Chińczycy mogą się bogacić i się bogacą, ale jednocześnie akceptują rolę, jaka została im z góry przypisana w wielkim dziele odbudowy chińskiego imperium. Dodajmy do tego typowe dla chińskiej polityki planowanie w perspektywie dziesięcioleci i mamy już obraz odbudowującej się potęgi. Reformy Deng Xiaopinga to był zaledwie początek zaplanowanej na sto lat strategii… "make China great again"!
To nie podoba się USA. Dotychczasowe próby powstrzymania ekspansji Chin w rodzaju kontroli cieśniny Malakka przez podporządkowany sobie i bogaty Singapur oraz permanente wywoływanie wojen w obszarze dawnego jedwabnego szlaku (Syria, Irak, Iran, Afganistan) zaczynają zawodzić. Na początku 2020 roku pojawiła się drobna, ale jakże ważna informacja: do Polski przyjechał przez Kazachstan i Ukrainę pociąg towarowy z Chin, z miasta Xi'an. Bez postojów i bez przesiadek. I bez amerykańskiej kontroli. Pociąg to nie kontenerowiec, ale podróż trwała kilkanaście godzin, podczas gdy okręt płynie miesiąc.
Iran sprytnie wywinął się od wojny z USA - ostrzał irański na bazy w Iraku nie uderzył w obszar USA, więc prezydent Trump nie mógł wypowiedzieć wojny bez zgody Kongresu. Atak był tak precyzyjny, że nie zginął żaden amerykański żołnierz. Tak, to nie była nieudolność - to był świadomie zaplanowany kontratak, który miał pokazać, że Iran jest gotowy do wojny, ale nie da się głupio sprowokować. Otwarta wojna na Morzu Południowochińskim i desant USA bezpośrednio na terytorium Chin nie wchodzą w grę. Nawet gdyby jakimś cudem Amerykanom udało się zająć wybrzeże Chin, nie opanują kraju. A krwawa łaźnia w Wietnamie byłaby przy tym jak spacer w parku w niedzielne popołudnie.
Co zatem zostaje? Wojna propagandowa. Mam taką nadzieję. Bo aż boję się pomyśleć o takiej perspektywie, że świadomie użyto broni biologicznej. Jak powiedział Albert Einstein - "Nie wiem, jaka broń będzie użyta w trzeciej wojnie światowej, ale czwarta będzie na kije i kamienie".