Zgodnie z wynikami głosowania w moim domu na śniadanie była jajecznica, choć wolałem sadzone. Jednak nie narzekam, bo przynajmniej głosujący wiedzieli, za czym głosują.
Zapytano mnie ostatnio, o co chodzi z tymi jednomandatowymi okręgami wyborczymi - kto tu kogo wybiera i po co? Z krótkiej rozmowy zrobiła się ponadgodzinna dyskusja. Nie, nie dlatego że wedle ludowego poglądu “ilu Polaków, tyle opinii”. Po prostu JOW to dla przeciętnego Polaka teren równie niezbadany co Lasy Państwowe. Co wynikło z tej dyskusji?
Przede wszystkim sposób obliczania wyniku wyborów. JOWy sprawiają, że wygrywa kandydat, na którego osobiście oddano najwięcej głosów, choć w skali okręgu ten kandydat mógł zebrać zaledwie ułamek głosów. Przykład - partia A wystawia tylko jednego kandydata, który zebrał 20 tys. głosów. Partia B miała ośmiu kandydatów, którzy zebrali każdy po 10 tys. głosów. Czyli partia B zdobyła 80% głosów, a partia A - zaledwie 20%. Ale to partia A wprowadza posła do Sejmu. Czy to dobrze? Jeśli dajemy prymat partiom i kolektywom - nie, ale jeśli indywidualnym osobom - tak!
Jeśli mamy głosować na konkretną osobę, to powstaje pytanie o wielkość okręgów. Dla stu posłów daje to ok. 380.000 obywateli na posła. Nie sposób to nazwać jakimkolwiek przedstawicielstwem. Za optymalne uważa się ok. 65-70 tys. obywateli, czyli ok. 540 posłów. To więcej niż obecnie i nie każdy obywatel ma tego świadomość.
Skoro chodzi o związanie posła z wyborcami, to co zrobić w przypadku niewywiązania się z obietnic? Na przykład kandydat obiecuje, że nie będzie głosował za podwyżką podatków, a już w pierwszym głosowaniu zgodził się na wyższy podatek. Co zrobić z takim posłem? Odwołać, automatycznie pozbawić mandatu? Kto miałby zainicjować ten proces? I kto miałby zastąpić odwołanego posła - następny na liście? A może ogłosić kolejne wybory w danym okręgu?
Kolejna kwestia - ile izb parlamentu? Obecnie już mamy JOWy w Senacie. Gdyby Sejm miał być wybierany w ten sam sposób, to po co nam dwie izby? Co Senat miałby robić? No, akurat to pytanie jest aktualne także dzisiaj :) W USA Senat to reprezentacja poszczególnych stanów, a brytyjska Izba Lordów to organ całkowicie nieporównywalny z czymkolwiek w tzw. Europie kontynentalnej.
Jaki model finansowania partii? JOWy są z założenia stworzone dla indywidualnych osób, nie dla partii. Jednak partie będące w parlamencie korzystają obecnie z pieniędzy z budżetu, co stawia je w lepszej pozycji. Może zatem finansowanie powinno być przeznaczone - jeśli w ogóle - tylko dla komitetów wyborczych i tylko na czas kampanii wyborczej?
To tylko część zagadnień, które wiążą się z JOWami. Pytanie za sto punktów - ilu obywateli RP posiada wiedzę w powyższym zakresie?
Referendum w sprawie tak fundamentalnej jak zmiana prawa wyborczego należałoby zacząć od badania, w jakim stopniu obywatele rozumieją dotychczasowy model i jak rozumieją propozycję zmiany. Potem przez rok opinię publiczną powinny wzbogacić badania, dyskusje, debaty, raporty, tak aby dopiero po ponownym zbadaniu stopnia rozumienia tej kwestii mogła zapaść decyzja o referendum. Dopiero wtedy będzie czas na referendum.
Czy to nie przesada? Nie. Ile dyskusji, badań, sporów, analiz, poprzedzało referenda w sprawie uchwalenia Konstytucji albo wejścia do UE? I czy był ktoś, kto przed tymi głosowaniami nie wiedział choćby z grubsza, co to jest Unia Europejska albo Konstytucja? I proszę przypomnieć sobie atmosferę, która poprzedzała wspomniane głosowania. Tamte referenda wzbudzały emocje, bo ludzie rozumieli, że wybór ma znaczenie - i dla nich, i dla Polski.
Oczywiście, ilość dyskusji nie oznacza jakości, jak również nie gwarantuje “jedynie słusznej decyzji”. Ale sprawia, że idąc na referendum obywatele mają własny pogląd, że mają wyobrażenie o tym, za czym głosują, że się angażują i rozumieją wagę sprawy objętej referendum, a nierzadko wręcz osobiście traktują wynik głosowania. Brak takich dyskusji sprawia, że dla większości referendum jest po prostu obojętne. Obojętne, bo niezrozumiałe. A szkoda, bo referendum to cenny składnik demokracji.
Przede wszystkim sposób obliczania wyniku wyborów. JOWy sprawiają, że wygrywa kandydat, na którego osobiście oddano najwięcej głosów, choć w skali okręgu ten kandydat mógł zebrać zaledwie ułamek głosów. Przykład - partia A wystawia tylko jednego kandydata, który zebrał 20 tys. głosów. Partia B miała ośmiu kandydatów, którzy zebrali każdy po 10 tys. głosów. Czyli partia B zdobyła 80% głosów, a partia A - zaledwie 20%. Ale to partia A wprowadza posła do Sejmu. Czy to dobrze? Jeśli dajemy prymat partiom i kolektywom - nie, ale jeśli indywidualnym osobom - tak!
Jeśli mamy głosować na konkretną osobę, to powstaje pytanie o wielkość okręgów. Dla stu posłów daje to ok. 380.000 obywateli na posła. Nie sposób to nazwać jakimkolwiek przedstawicielstwem. Za optymalne uważa się ok. 65-70 tys. obywateli, czyli ok. 540 posłów. To więcej niż obecnie i nie każdy obywatel ma tego świadomość.
Skoro chodzi o związanie posła z wyborcami, to co zrobić w przypadku niewywiązania się z obietnic? Na przykład kandydat obiecuje, że nie będzie głosował za podwyżką podatków, a już w pierwszym głosowaniu zgodził się na wyższy podatek. Co zrobić z takim posłem? Odwołać, automatycznie pozbawić mandatu? Kto miałby zainicjować ten proces? I kto miałby zastąpić odwołanego posła - następny na liście? A może ogłosić kolejne wybory w danym okręgu?
Kolejna kwestia - ile izb parlamentu? Obecnie już mamy JOWy w Senacie. Gdyby Sejm miał być wybierany w ten sam sposób, to po co nam dwie izby? Co Senat miałby robić? No, akurat to pytanie jest aktualne także dzisiaj :) W USA Senat to reprezentacja poszczególnych stanów, a brytyjska Izba Lordów to organ całkowicie nieporównywalny z czymkolwiek w tzw. Europie kontynentalnej.
Jaki model finansowania partii? JOWy są z założenia stworzone dla indywidualnych osób, nie dla partii. Jednak partie będące w parlamencie korzystają obecnie z pieniędzy z budżetu, co stawia je w lepszej pozycji. Może zatem finansowanie powinno być przeznaczone - jeśli w ogóle - tylko dla komitetów wyborczych i tylko na czas kampanii wyborczej?
To tylko część zagadnień, które wiążą się z JOWami. Pytanie za sto punktów - ilu obywateli RP posiada wiedzę w powyższym zakresie?
Referendum w sprawie tak fundamentalnej jak zmiana prawa wyborczego należałoby zacząć od badania, w jakim stopniu obywatele rozumieją dotychczasowy model i jak rozumieją propozycję zmiany. Potem przez rok opinię publiczną powinny wzbogacić badania, dyskusje, debaty, raporty, tak aby dopiero po ponownym zbadaniu stopnia rozumienia tej kwestii mogła zapaść decyzja o referendum. Dopiero wtedy będzie czas na referendum.
Czy to nie przesada? Nie. Ile dyskusji, badań, sporów, analiz, poprzedzało referenda w sprawie uchwalenia Konstytucji albo wejścia do UE? I czy był ktoś, kto przed tymi głosowaniami nie wiedział choćby z grubsza, co to jest Unia Europejska albo Konstytucja? I proszę przypomnieć sobie atmosferę, która poprzedzała wspomniane głosowania. Tamte referenda wzbudzały emocje, bo ludzie rozumieli, że wybór ma znaczenie - i dla nich, i dla Polski.
Oczywiście, ilość dyskusji nie oznacza jakości, jak również nie gwarantuje “jedynie słusznej decyzji”. Ale sprawia, że idąc na referendum obywatele mają własny pogląd, że mają wyobrażenie o tym, za czym głosują, że się angażują i rozumieją wagę sprawy objętej referendum, a nierzadko wręcz osobiście traktują wynik głosowania. Brak takich dyskusji sprawia, że dla większości referendum jest po prostu obojętne. Obojętne, bo niezrozumiałe. A szkoda, bo referendum to cenny składnik demokracji.