Istnieje specjalna agencja rządowa ds. niszczenia przedsiębiorczości. Perfidia aparatu państwowo-biurokratycznego przejawia się w tym, że agencja działa pod przykrywką innego urzędu.
Zanim zdradzę, który to urząd pełni taką destrukcyjną rolę (tudzież potwierdzę przypuszczenia), wyjaśnię, jaki Stryczek mam na myśli. Tak, Stryczek dużą literą, bo tu akurat o człowieka chodzi.
Parę dni temu pojawiła się w Internecie odezwa księdza Jacka Stryczka, który w prostych słowach przekazał to, co myśli większość funkcjonariuszy aparatu państwowo-biurokratycznego oraz aktywistów związków zawodowych i organizacji równościowo-socjalnych - że byłoby lepiej, gdyby przedsiębiorców w ogóle nie było. Bo są zbędni i tylko zabierają innym czas i pieniądze.
Ksiądz Stryczek w ironiczny sposób "radzi" przedsiębiorcom zamknąć firmy, aby w ten sposób zminimalizować szkodliwe skutki tej ohydy zwanej, tfu-tfu, przedsiębiorczością. Całej zarazy wyplenić pewnie się nie da, ale może chociaż z kilka tysięcy osób się opamięta i przestanie niszczyć polską gospodarkę. A następnie uczciwie i z godnością zasili rzesze bezrobotnych albo urzędników.
Tymczasem większość osób może nie zdawać sobie sprawy z trzech zasadniczych kwestii. Po pierwsze, olbrzymia część przedsiębiorców to mikro-przedsiębiorcy, którzy po opłaceniu wszystkich danin zarabiają niewiele więcej, a nierzadko tyle samo co ludzie na etatach. Po drugie - wbrew temu, co kładzie nam do głowy rządowa propaganda, cel przedsiębiorców i pracowników jest zbliżony: wykonać dobrze pracę i dobrze zarobić. Różnica jest taka, że przedsiębiorca ma formalnie nieograniczone możliwości działania, a pracownik nie ponosi odpowiedzialności materialnej za niepowodzenie biznesu. Ale obie grupy to ludzie pracy.
I po trzecie wreszcie - w większości i mikrofirma, i pracownik, pracują na jedną daninę publiczną - składkę ZUS. To jest główny podatek płacony w Polsce, a w przypadku przedsiębiorców - płacony bez względu na osiąganie dochodu. To jest ów stryczek, tym razem stryczek pisany małą literą. Bo czy zarabiasz, czy nie - podatek ZUS musisz zapłacić. A od stycznia 2016 roku ten haracz będzie wynosił miesięcznie 836 złotych plus 280 złotych "składki" NFZ (będącej faktycznie częścią podatku dochodowego).
Destrukcyjne oddziaływanie podatku ZUS można by choć trochę zminimalizować, gdyby odrobinę zmienić sposób naliczania owej "składki". Wyobraźmy sobie, że składka to limitowany procent od przychodu, np. w zakresie 50-600 złotych miesięcznie w rozliczeniu rocznym. Wówczas w gorszym okresie, kiedy firma nie ma obrotu, nie trzeba by kombinować z zawieszaniem działalności gospodarczej.
Jako że emerytury z ZUS-u i tak nie będzie, to strata żadna. A przynajmniej ten uciążliwy podatek będzie mniej bolesny. Państwo też nie straci, bo jeśli przedsiębiorca nie ma pieniędzy dla siebie i dla rodziny, to tym bardziej nie ma ich dla urzędów.
Parę dni temu pojawiła się w Internecie odezwa księdza Jacka Stryczka, który w prostych słowach przekazał to, co myśli większość funkcjonariuszy aparatu państwowo-biurokratycznego oraz aktywistów związków zawodowych i organizacji równościowo-socjalnych - że byłoby lepiej, gdyby przedsiębiorców w ogóle nie było. Bo są zbędni i tylko zabierają innym czas i pieniądze.
Ksiądz Stryczek w ironiczny sposób "radzi" przedsiębiorcom zamknąć firmy, aby w ten sposób zminimalizować szkodliwe skutki tej ohydy zwanej, tfu-tfu, przedsiębiorczością. Całej zarazy wyplenić pewnie się nie da, ale może chociaż z kilka tysięcy osób się opamięta i przestanie niszczyć polską gospodarkę. A następnie uczciwie i z godnością zasili rzesze bezrobotnych albo urzędników.
Tymczasem większość osób może nie zdawać sobie sprawy z trzech zasadniczych kwestii. Po pierwsze, olbrzymia część przedsiębiorców to mikro-przedsiębiorcy, którzy po opłaceniu wszystkich danin zarabiają niewiele więcej, a nierzadko tyle samo co ludzie na etatach. Po drugie - wbrew temu, co kładzie nam do głowy rządowa propaganda, cel przedsiębiorców i pracowników jest zbliżony: wykonać dobrze pracę i dobrze zarobić. Różnica jest taka, że przedsiębiorca ma formalnie nieograniczone możliwości działania, a pracownik nie ponosi odpowiedzialności materialnej za niepowodzenie biznesu. Ale obie grupy to ludzie pracy.
I po trzecie wreszcie - w większości i mikrofirma, i pracownik, pracują na jedną daninę publiczną - składkę ZUS. To jest główny podatek płacony w Polsce, a w przypadku przedsiębiorców - płacony bez względu na osiąganie dochodu. To jest ów stryczek, tym razem stryczek pisany małą literą. Bo czy zarabiasz, czy nie - podatek ZUS musisz zapłacić. A od stycznia 2016 roku ten haracz będzie wynosił miesięcznie 836 złotych plus 280 złotych "składki" NFZ (będącej faktycznie częścią podatku dochodowego).
Destrukcyjne oddziaływanie podatku ZUS można by choć trochę zminimalizować, gdyby odrobinę zmienić sposób naliczania owej "składki". Wyobraźmy sobie, że składka to limitowany procent od przychodu, np. w zakresie 50-600 złotych miesięcznie w rozliczeniu rocznym. Wówczas w gorszym okresie, kiedy firma nie ma obrotu, nie trzeba by kombinować z zawieszaniem działalności gospodarczej.
Jako że emerytury z ZUS-u i tak nie będzie, to strata żadna. A przynajmniej ten uciążliwy podatek będzie mniej bolesny. Państwo też nie straci, bo jeśli przedsiębiorca nie ma pieniędzy dla siebie i dla rodziny, to tym bardziej nie ma ich dla urzędów.