Ostatnio rząd walczy o standard pracy. Warunki każdego przetargu publicznego mają wymuszać na dostawcach zatrudnianie na podstawie umowy o pracę. Bo tak będzie lepiej. Owszem, będzie lepiej. Dla ZUSu. Bo to jest główny adresat korzyści.
Formalnie rząd chce, aby ludziom pracowało się lepiej. I przypomina zalety umowy o pracę - przede wszystkim tzw. pełne oskładkowanie (czyli najwyższy wymiar podatku ZUS) oraz szereg przywilejów: urlop, stabilność zatrudnienia, minimalne wynagrodzenie i ogólnie europejski standard cywilizacyjny. Co to oznacza w praktyce?
Operując liczbami, trzeba powiedzieć wprost – w praktyce to oznacza, że w przetargach będą startować wyłącznie firmy stosujące wyższe ceny pracy. „Zagwarantowany” urlop, minimalne wynagrodzenie czy wyższy podatek ZUS podbijają cenę. Cenę, którą ostatecznie płaci konsument, bo te wszystkie koszty są składnikiem ceny końcowej. Końcowej, czyli plus VAT. Jeśli koszt zatrudnienia wzrasta o 100 złotych, to cena w sklepie rośnie o 123 złote. Sorry, taki mamy podatek.
Jako że zamówienia rządowe to około 140 miliardów złotych rocznie, jest się o co bić. Skoro jednak tę kwotę rząd przeznaczy na zamówienie droższych usług, to nie starczy pieniędzy na wszystkie. Po masowym zastosowaniu zabiegu „standardu pracy” konieczne będą dodatkowe wpływy podatkowe na sfinansowanie… większych podatków zawartych w cenie usług! Ta podwyżka podatków oznaczać będzie zabranie jeszcze większej ilości pieniędzy z rynku. Z rynku, czyli ludziom pracy, bo to ostatecznie oni – pracownicy i konsumenci - finansują podatki. Zatem wszyscy zapłacimy większe podatki tylko po to, aby firmy startujące w przetargach mogły zapłacić większe podatki.
Brawo! Tylko rząd potrafi stworzyć takie piękne perpetuum mobile.
Tyle że ten efekt to niejako wypadek przy pracy - rząd nawet nie myśli o tych konsekwencjach. Bowiem podstawowym celem omawianego zabiegu jest poprawa płynności finansowej ZUS. Czyli mówiąc po ludzku – odsunięcie w czasie bankructwa tej najbardziej znienawidzonej instytucji w Polsce. Bo to tu tyka bomba zegarowa, a europejski standard pracy to wyłącznie PRowa przykrywka.
Tę bombę można jeszcze rozbroić, a tak zwane finanse publiczne (czyli sposób wydawania przez rząd naszych pieniędzy) - uratować. Cały jednak paradoks polega na tym, że rząd powinien wykonać naraz dwie operacje - wycofać się z większości aktywności administracyjnej (deregulacja) oraz obniżyć podatki. Sama obniżka podatków wygeneruje wyłącznie dług, zaś same cięcia wydatków nie sprawią, że ludziom zostanie więcej pieniędzy w kieszeniach. W przypadku emerytur trzeba wreszcie nowe pokolenia uwolnić od ZUSu – przestać pobierać tzw. „składkę” i przestać oszukiwać, że młodzi ludzie dostaną jakąkolwiek emeryturę w tym systemie.
Tylko takie połączone działanie może przynieść korzystny efekt. Korzystny dla nas, obywateli. A chyba większości Polaków kilkaset złotych ekstra co miesiąc się przyda? Tylko co będą wówczas obiecywać nasi złotouści politycy? Że wezmą się do prawdziwej pracy, którą teraz znają tylko ze słyszenia? I gdzie znajdą drugą taką robotę – wydawanie cudzych pieniędzy bez brania za to żadnej odpowiedzialności?
Ileż by zatem zmieniło, gdyby kryterium biernego prawa wyborczego było przepracowanie określonej liczby lat w prawdziwej pracy! Kłótnię o to, czy ma być system jednomandatowy, czy proporcjonalny, moglibyśmy zamienić na dyskusję o realnym doświadczeniu kandydatów. Doświadczeniu w zarabianiu pieniędzy, a nie w ich wydawaniu. To byłby dobry rządowy standard.
Operując liczbami, trzeba powiedzieć wprost – w praktyce to oznacza, że w przetargach będą startować wyłącznie firmy stosujące wyższe ceny pracy. „Zagwarantowany” urlop, minimalne wynagrodzenie czy wyższy podatek ZUS podbijają cenę. Cenę, którą ostatecznie płaci konsument, bo te wszystkie koszty są składnikiem ceny końcowej. Końcowej, czyli plus VAT. Jeśli koszt zatrudnienia wzrasta o 100 złotych, to cena w sklepie rośnie o 123 złote. Sorry, taki mamy podatek.
Jako że zamówienia rządowe to około 140 miliardów złotych rocznie, jest się o co bić. Skoro jednak tę kwotę rząd przeznaczy na zamówienie droższych usług, to nie starczy pieniędzy na wszystkie. Po masowym zastosowaniu zabiegu „standardu pracy” konieczne będą dodatkowe wpływy podatkowe na sfinansowanie… większych podatków zawartych w cenie usług! Ta podwyżka podatków oznaczać będzie zabranie jeszcze większej ilości pieniędzy z rynku. Z rynku, czyli ludziom pracy, bo to ostatecznie oni – pracownicy i konsumenci - finansują podatki. Zatem wszyscy zapłacimy większe podatki tylko po to, aby firmy startujące w przetargach mogły zapłacić większe podatki.
Brawo! Tylko rząd potrafi stworzyć takie piękne perpetuum mobile.
Tyle że ten efekt to niejako wypadek przy pracy - rząd nawet nie myśli o tych konsekwencjach. Bowiem podstawowym celem omawianego zabiegu jest poprawa płynności finansowej ZUS. Czyli mówiąc po ludzku – odsunięcie w czasie bankructwa tej najbardziej znienawidzonej instytucji w Polsce. Bo to tu tyka bomba zegarowa, a europejski standard pracy to wyłącznie PRowa przykrywka.
Tę bombę można jeszcze rozbroić, a tak zwane finanse publiczne (czyli sposób wydawania przez rząd naszych pieniędzy) - uratować. Cały jednak paradoks polega na tym, że rząd powinien wykonać naraz dwie operacje - wycofać się z większości aktywności administracyjnej (deregulacja) oraz obniżyć podatki. Sama obniżka podatków wygeneruje wyłącznie dług, zaś same cięcia wydatków nie sprawią, że ludziom zostanie więcej pieniędzy w kieszeniach. W przypadku emerytur trzeba wreszcie nowe pokolenia uwolnić od ZUSu – przestać pobierać tzw. „składkę” i przestać oszukiwać, że młodzi ludzie dostaną jakąkolwiek emeryturę w tym systemie.
Tylko takie połączone działanie może przynieść korzystny efekt. Korzystny dla nas, obywateli. A chyba większości Polaków kilkaset złotych ekstra co miesiąc się przyda? Tylko co będą wówczas obiecywać nasi złotouści politycy? Że wezmą się do prawdziwej pracy, którą teraz znają tylko ze słyszenia? I gdzie znajdą drugą taką robotę – wydawanie cudzych pieniędzy bez brania za to żadnej odpowiedzialności?
Ileż by zatem zmieniło, gdyby kryterium biernego prawa wyborczego było przepracowanie określonej liczby lat w prawdziwej pracy! Kłótnię o to, czy ma być system jednomandatowy, czy proporcjonalny, moglibyśmy zamienić na dyskusję o realnym doświadczeniu kandydatów. Doświadczeniu w zarabianiu pieniędzy, a nie w ich wydawaniu. To byłby dobry rządowy standard.