Rząd się chwali programem 500+ jako remedium na problemy demograficzne. Dobrze, że rządząca ekipa zaczyna robić cokolwiek innego niż tylko umacniać władzę, ale trochę szkoda, że podejmuje działania, które nic nie zmienią.
Pomińmy to, czy premier Szydło, kiedy jeszcze była kandydatką na premiera, mówiła o programie "500 złotych na każde dziecko", a dopiero potem zmieniła zdanie, czy od początku miała co innego na myśli, a po prostu użyła wyrafinowanej figury retorycznej. Pomińmy, bo idea pozostaje bez zmian – coś nam skapnie.
Pomińmy, dlaczego to jest 500 złotych, a nie 1000 złotych. Przecież nie od dziś wiadomo, że żaden rządowy program nie opiera się na jakichkolwiek wyliczeniach czy symulacjach. W polityce wyliczenia nie są po to, żeby coś działało, tylko po to, żeby dowalić przeciwnikowi. Poza sondażem wyborczym polityk nie uznaje innych wyliczeń. Dlaczego zatem 500 złotych? Bo wyborca to kupi. I kupił!
Pomińmy, co sprawiło, że wypłata owych 500 złotych na drugie i kolejne dziecko nie będzie uzależniona od jakiegokolwiek kryterium dochodowego. Może przesądziła prostota, a może całkiem uzasadniona obawa, że zaraz okaże się, że wszyscy mieszczą się w limicie? W efekcie 500 złotych dostanie i sprzątaczka, i prezes. Chyba że sprzątaczka ma dochód 801 złotych na osobę i tylko jedno dziecko. Wtedy nie dostanie nic.
Pomińmy to wszystko, bo to sprawy drugorzędne pozbawione znaczenia.
Znaczenie ma to, z czego utrzymują się Polacy. Oraz jakie będą efekty programu – teraz, za rok, dekadę później.
Zacznijmy od pierwszego zagadnienia – ludzie utrzymują się z pracy. Nie dlatego że wszyscy tak bardzo lubią pracować, ale dlatego że alternatywa – zarobki z kapitału, majątku, giełdy itp. – jest dostępna tylko nielicznym, a i tak bez pracy każda maszyna czy nieruchomość, choćby nie wiadomo jak wspaniała, jest bezwartościowa.
Fakt, że ludzie utrzymują się z pracy, powoduje, że ich los w większym stopniu zależy od nich, szanują pieniądze oraz wiedzą, że dopóki rynek pracy choć trochę działa, będą mieć źródło utrzymania. Zaś jałmużna, jak to jałmużna, uzależnia od widzimisię rządu. Wystarczy, że widzimisię się zmieni i już głód zajrzy w oczy.
Program 500+ mógłby być uzupełnieniem działań społecznych np. poprzez skierowanie go do osób w wyjątkowo trudnej sytuacji, w której osoby te znalazły się bez własnej winy. A i to należałoby stosować w ograniczonym zakresie – zarówno podmiotowym, jak i czasowym. Ale to praca powinna stanowić podstawowe źródło dochodu. Praca, a nie jałmużna. A do konieczny jest sprawny rynek pracy.
Druga kwestia – co potem? Nawet jeżeli ktoś zdecyduje się na dziecko z powodu programu 500+, to wcześniej czy później powstanie pytanie, skąd wziąć pieniądze na dalsze życie. Obecnie wybór dla młodego człowieka to praca na czarno, praca na studiach (bo pracodawca nie musi płacić ZUSu) albo praca w Anglii. Jako że pieniądze na program 500+ będą pochodzić z kieszeni podatnika, to wybór "praca w Anglii" zyska na atrakcyjności. Już teraz osoba, która zarabia do 50 tys. złotych rocznie, zapłaci w Polsce ok. 9000 złotych podatków, w Anglii – 0 złotych. Aż głupio nie wyjechać. Przydałby się program zatrzymania młodych ludzi w Polsce. A tego nie da się osiągnąć bez reformy rynku pracy i podatków.
Mamy zatem program z gatunku kiełbasy wyborczej. Ale czy doczekamy się wreszcie programu, który nie będzie jałmużną na potrzeby kupowania głosów nielicznych wyborców, a będzie rozwiązaniem stymulującym rozwój na rzecz wszystkich? Chyba posiadanie miażdżącej większości powinno zobowiązywać do reprezentowania interesu całego narodu, a nie tylko poszczególnych osób.
Uwolnienie gospodarki, rozwój rynku pracy i ograniczenie wydatków państwa – to są rozwiązania. Wystarczy zastosować. Jak się ma rząd, prezydenta i sejmową większość, to trudno będzie znaleźć wymówkę, dlaczego poprzestano na kosmetyce.
Pomińmy, dlaczego to jest 500 złotych, a nie 1000 złotych. Przecież nie od dziś wiadomo, że żaden rządowy program nie opiera się na jakichkolwiek wyliczeniach czy symulacjach. W polityce wyliczenia nie są po to, żeby coś działało, tylko po to, żeby dowalić przeciwnikowi. Poza sondażem wyborczym polityk nie uznaje innych wyliczeń. Dlaczego zatem 500 złotych? Bo wyborca to kupi. I kupił!
Pomińmy, co sprawiło, że wypłata owych 500 złotych na drugie i kolejne dziecko nie będzie uzależniona od jakiegokolwiek kryterium dochodowego. Może przesądziła prostota, a może całkiem uzasadniona obawa, że zaraz okaże się, że wszyscy mieszczą się w limicie? W efekcie 500 złotych dostanie i sprzątaczka, i prezes. Chyba że sprzątaczka ma dochód 801 złotych na osobę i tylko jedno dziecko. Wtedy nie dostanie nic.
Pomińmy to wszystko, bo to sprawy drugorzędne pozbawione znaczenia.
Znaczenie ma to, z czego utrzymują się Polacy. Oraz jakie będą efekty programu – teraz, za rok, dekadę później.
Zacznijmy od pierwszego zagadnienia – ludzie utrzymują się z pracy. Nie dlatego że wszyscy tak bardzo lubią pracować, ale dlatego że alternatywa – zarobki z kapitału, majątku, giełdy itp. – jest dostępna tylko nielicznym, a i tak bez pracy każda maszyna czy nieruchomość, choćby nie wiadomo jak wspaniała, jest bezwartościowa.
Fakt, że ludzie utrzymują się z pracy, powoduje, że ich los w większym stopniu zależy od nich, szanują pieniądze oraz wiedzą, że dopóki rynek pracy choć trochę działa, będą mieć źródło utrzymania. Zaś jałmużna, jak to jałmużna, uzależnia od widzimisię rządu. Wystarczy, że widzimisię się zmieni i już głód zajrzy w oczy.
Program 500+ mógłby być uzupełnieniem działań społecznych np. poprzez skierowanie go do osób w wyjątkowo trudnej sytuacji, w której osoby te znalazły się bez własnej winy. A i to należałoby stosować w ograniczonym zakresie – zarówno podmiotowym, jak i czasowym. Ale to praca powinna stanowić podstawowe źródło dochodu. Praca, a nie jałmużna. A do konieczny jest sprawny rynek pracy.
Druga kwestia – co potem? Nawet jeżeli ktoś zdecyduje się na dziecko z powodu programu 500+, to wcześniej czy później powstanie pytanie, skąd wziąć pieniądze na dalsze życie. Obecnie wybór dla młodego człowieka to praca na czarno, praca na studiach (bo pracodawca nie musi płacić ZUSu) albo praca w Anglii. Jako że pieniądze na program 500+ będą pochodzić z kieszeni podatnika, to wybór "praca w Anglii" zyska na atrakcyjności. Już teraz osoba, która zarabia do 50 tys. złotych rocznie, zapłaci w Polsce ok. 9000 złotych podatków, w Anglii – 0 złotych. Aż głupio nie wyjechać. Przydałby się program zatrzymania młodych ludzi w Polsce. A tego nie da się osiągnąć bez reformy rynku pracy i podatków.
Mamy zatem program z gatunku kiełbasy wyborczej. Ale czy doczekamy się wreszcie programu, który nie będzie jałmużną na potrzeby kupowania głosów nielicznych wyborców, a będzie rozwiązaniem stymulującym rozwój na rzecz wszystkich? Chyba posiadanie miażdżącej większości powinno zobowiązywać do reprezentowania interesu całego narodu, a nie tylko poszczególnych osób.
Uwolnienie gospodarki, rozwój rynku pracy i ograniczenie wydatków państwa – to są rozwiązania. Wystarczy zastosować. Jak się ma rząd, prezydenta i sejmową większość, to trudno będzie znaleźć wymówkę, dlaczego poprzestano na kosmetyce.