Chęć zarobienia szmalu to jak wiadomo najgorsza cecha człowieka. Przecież wiadomo, że zysk budzi w ludziach jak najgorsze instynkty i pcha do najbardziej podłych zachowań. Czy jest możliwy wspaniały świat bez zysku? Kiedy? Jak? Gdzie?
Najsamprzód, jak mawiał Pawlak w "Samych Swoich", trzeba poddać kontroli cały handel, produkcję, usługi, generalnie – cały biznes. Dlaczego i po co? Bo jak się kapitalistów nie kontroluje, to oni zaraz cichaczem ubiją jakiś geszefcik. Człowiek ani się obejrzy, a zaraz jeden drugiemu coś sprzeda i na tym zarobi. Choćby ich nie wiadomo jak pilnować, to prywaciarze potrafią przehandlować cokolwiek – miejsce do robienia biznesu, metodę produkcji, dane kontaktowe klientów, a nawet informację, co zamierza konkurencja albo jaki robi procent. Oszaleć można.
Tylko całkowita państwowa kontrola może wyeliminować zysk, bo tylko w takiej sytuacji możliwe jest prześledzenie całej ścieżki produkcji – od pierwszego pierdnięcia towarzysza dyrektora w papier pod nazwą "zapotrzebowanie na produkcję" aż do ostatniego "i pan mnie też" wypowiadanego przez ekspedienta w państwowym sklepie w odpowiedzi na "pocałuj mnie pan w dupę". W realnym socjalizmie był to najczęściej spotykany zwrot "grzecznościowy" na pożegnanie w sklepie. Jako że wówczas w sklepie był wyłącznie tzw. sprzedawca oraz grupa mocno potencjalnych klientów, a nie było towaru, wymiana informacji handlowej polegała głównie na dzieleniu się tego rodzaju uprzejmościami.
Okay, co dalej? Skoro państwo kontroluje cały proces dostarczania produktu konsumentowi, to znaczy, że już w chwili owego pierwszego pierdnięcia państwo musi wiedzieć, ile i czego ludzie będą chcieli kupić, gdzie mieszkają ci ludzie, ile będzie kosztować produkcja, opakowanie, transport i logistyka oraz – uwaga! bo to najważniejsze – że wartości te nie zmienią się przez cały proces wytwarzania i dostarczania dóbr. To ostatnie ociera się już cokolwiek o metafizykę, ale to nieistotny szczegół.
Tylko całkowita państwowa kontrola może wyeliminować zysk, bo tylko w takiej sytuacji możliwe jest prześledzenie całej ścieżki produkcji – od pierwszego pierdnięcia towarzysza dyrektora w papier pod nazwą "zapotrzebowanie na produkcję" aż do ostatniego "i pan mnie też" wypowiadanego przez ekspedienta w państwowym sklepie w odpowiedzi na "pocałuj mnie pan w dupę". W realnym socjalizmie był to najczęściej spotykany zwrot "grzecznościowy" na pożegnanie w sklepie. Jako że wówczas w sklepie był wyłącznie tzw. sprzedawca oraz grupa mocno potencjalnych klientów, a nie było towaru, wymiana informacji handlowej polegała głównie na dzieleniu się tego rodzaju uprzejmościami.
Okay, co dalej? Skoro państwo kontroluje cały proces dostarczania produktu konsumentowi, to znaczy, że już w chwili owego pierwszego pierdnięcia państwo musi wiedzieć, ile i czego ludzie będą chcieli kupić, gdzie mieszkają ci ludzie, ile będzie kosztować produkcja, opakowanie, transport i logistyka oraz – uwaga! bo to najważniejsze – że wartości te nie zmienią się przez cały proces wytwarzania i dostarczania dóbr. To ostatnie ociera się już cokolwiek o metafizykę, ale to nieistotny szczegół.
Da się? Da się! Choć ten cudowny sposób dystrybucji budzi pewne wątpliwości.
No bo co się stanie, jeśli w trakcie tego procesu część ludzi nie kupi jednak towaru albo część będzie chciała kupić więcej niż zaplanowała władza? W pierwszym przypadku paradoksalnie odtrąbi się sukces - patrzcie, jak produkcja rośnie, wszystkiego w bród, dostatek że hej! W drugim trzeba będzie znaleźć winnego braków - sabotaż, wroga propaganda, sytuacja światowa, uwarunkowania itp. I niech tylko znajdzie się obywatel niezadowolony z tego, że czegoś nie dostał. To zdrajca na usługach kapitalistów.
Ale jest jeszcze co innego. Część kosztów produkcji to zarobki pracowników, czyli - jak by nie patrzeć - zysk z ich pracy. I powiedzmy sobie szczerze - zysk mocno podejrzany. Bo przecież jeśli komuś wystarcza do przeżycia 1000zł, to niby dlaczego ma zarabiać 1200zł? Po co mu te ekstra 200zł? Gdyby mu zabrać te pieniądze, można by jeszcze obniżyć koszty produkcji - same zalety. Zatem państwowa kontrola musi obejmować także wydatki obywateli, np. reglamentując ilość należnego w miesiącu cukru, mięsa czy butów.
Mniej więcej w ten sposób zbudowana była gospodarka PRL. Skąd zatem powszechny w tym systemie niedobór wszystkiego, od papieru toaletowego zaczynając, poprzez szynkę na święta, a na samochodach osobowych skończywszy? Zaiste, potężne musiały być macki wrogów ludu, że udało im się przez ponad czterdzieści lat sabotować dosłownie każdy aspekt produkcji każdego produktu. Że też po 1989r. zaprzestali tej działalności… Przecież byli już u celu.
Bo dziwnym trafem wszystko, co nas otacza, zostało wyprodukowane i sprzedane wyłącznie z jednego powodu – z chęci zysku. Jako że sprzedać można wszystko, przesądzające znaczenie ma wyłącznie gra rynkowa, a nie dyrektorskie pierdnięcia w plan produkcji. Tak długo jak istnieją ludzie, którzy chcą coś kupić, znajdą się inni ludzie, którzy im to sprzedadzą. Nie po to, żeby budować gospodarkę narodową, tworzyć PKB, uszczęśliwiać czy zbawiać ludzkość ani pokazywać wyższość jednego systemu nad drugim, ale wyłącznie po to, żeby zarobić na życie.
Wyobraźmy sobie pana Henia, który coś sprzedaje – na przykład kosiarki do trawników. Wynajmuje sklep wraz z zapleczem magazynowym, zatrudnia dwóch ludzi, płaci za wodę, prąd i gaz, trzyma na stanie po cztery sztuki każdego rodzaju kosiarek, a do tego – masę dodatków typu zamienna rączka, kabel, ostrza, pojemniki na trawę czy inne badziewia. Jak mu co zejdzie, dokupuje, żeby konsument nie marudził.
Jeśli pan Henio skalkuluje w cenie kosiarki jedynie koszty, jakie ponosi bezpośrednio (plus podatek ZUS i NFZ), osiągnie niewątpliwie sukces – nie zapłaci podatku dochodowego. Nie zapłaci, bo dochodu nie będzie. Problem jest taki, że brak dochodu oznacza, że pan Henio umrze z głodu.
Jeśli pan Henio tak skalkuluje cenę, żeby mieć co włożyć do gęby (uwzględniając konieczność zapłaty podatku dochodowego), to pojawi się kolejny problem. Za co pan Henio kupi następne kosiarki, skoro przychód ze sprzedaży pokrywa bieżące koszty firmy i koszty życia? Część zysku musi zostać w firmie, żeby w następnym miesiącu kupić towar.
Kiedy pan Henio upora się z tym problemem, pojawi się następny. Może się bowiem okazać, że trzeba będzie przyjąć zwrot kosiarki od klienta, albo jedną kosiarkę ktoś nomen omen zakosi, albo się zepsuje, albo transport nawali i trzeba będzie oddać pieniądze klientowi, który pójdzie do konkurencji itd. itd. W przeciwieństwie do wszechwiedzącego wielkiego planisty pan Henio nie wie, ile kosiarek ludzie kupią. Ba! pan Henio nie ma żadnej pewności, czy w następnym miesiącu w ogóle ktoś kupi chociaż jedną kosiarkę.
To wszystko kosztuje, a pan Henio będzie musiał zostawić kolejną porcję zysku na sfinansowanie tych przykrych okoliczności. Jeśli odda pieniądze klientowi za uszkodzoną kosiarkę, to albo zabraknie na zakup sprawnej w przyszłym miesiącu, albo już teraz zabraknie mu forsy na jedzenie.
I wreszcie ostatnia kwestia. Może się okazać, że pan Henio wydaje co miesiąc kilka tysięcy złotych na zakup kosiarek, kilka tysięcy na pracowników i kilka tysięcy na inne koszty, po to tylko, żeby zarobić na czysto tyle, ile jego pracownicy, czyli tysiąc złotych. Bez urlopu i chorobowego, a za to ryzykując cały ten biznes własnym majątkiem. Ma to sens? Żadnego. Skoro tysiąc złotych można zarobić u kogoś, to po co męczyć się z własnym biznesem?
Za każdym razem, kiedy słyszę jakiegoś mądralę z OPZZ "Solidarność" czy jak to się nazywa, który mówi, że to pracownicy w całości tworzą zysk firmy, więc to im wszystko się należy, mam propozycję nie do odrzucenia. Czy ktoś was trzyma siłą w robocie? Załóżcie własną firmę i tłuczcie szmal. Bez ograniczeń, bez szefa, bez kapitalistycznego krwiopijcy. I stwórzcie ten upragniony świat bez zysku.
No bo co się stanie, jeśli w trakcie tego procesu część ludzi nie kupi jednak towaru albo część będzie chciała kupić więcej niż zaplanowała władza? W pierwszym przypadku paradoksalnie odtrąbi się sukces - patrzcie, jak produkcja rośnie, wszystkiego w bród, dostatek że hej! W drugim trzeba będzie znaleźć winnego braków - sabotaż, wroga propaganda, sytuacja światowa, uwarunkowania itp. I niech tylko znajdzie się obywatel niezadowolony z tego, że czegoś nie dostał. To zdrajca na usługach kapitalistów.
Ale jest jeszcze co innego. Część kosztów produkcji to zarobki pracowników, czyli - jak by nie patrzeć - zysk z ich pracy. I powiedzmy sobie szczerze - zysk mocno podejrzany. Bo przecież jeśli komuś wystarcza do przeżycia 1000zł, to niby dlaczego ma zarabiać 1200zł? Po co mu te ekstra 200zł? Gdyby mu zabrać te pieniądze, można by jeszcze obniżyć koszty produkcji - same zalety. Zatem państwowa kontrola musi obejmować także wydatki obywateli, np. reglamentując ilość należnego w miesiącu cukru, mięsa czy butów.
Mniej więcej w ten sposób zbudowana była gospodarka PRL. Skąd zatem powszechny w tym systemie niedobór wszystkiego, od papieru toaletowego zaczynając, poprzez szynkę na święta, a na samochodach osobowych skończywszy? Zaiste, potężne musiały być macki wrogów ludu, że udało im się przez ponad czterdzieści lat sabotować dosłownie każdy aspekt produkcji każdego produktu. Że też po 1989r. zaprzestali tej działalności… Przecież byli już u celu.
Bo dziwnym trafem wszystko, co nas otacza, zostało wyprodukowane i sprzedane wyłącznie z jednego powodu – z chęci zysku. Jako że sprzedać można wszystko, przesądzające znaczenie ma wyłącznie gra rynkowa, a nie dyrektorskie pierdnięcia w plan produkcji. Tak długo jak istnieją ludzie, którzy chcą coś kupić, znajdą się inni ludzie, którzy im to sprzedadzą. Nie po to, żeby budować gospodarkę narodową, tworzyć PKB, uszczęśliwiać czy zbawiać ludzkość ani pokazywać wyższość jednego systemu nad drugim, ale wyłącznie po to, żeby zarobić na życie.
Wyobraźmy sobie pana Henia, który coś sprzedaje – na przykład kosiarki do trawników. Wynajmuje sklep wraz z zapleczem magazynowym, zatrudnia dwóch ludzi, płaci za wodę, prąd i gaz, trzyma na stanie po cztery sztuki każdego rodzaju kosiarek, a do tego – masę dodatków typu zamienna rączka, kabel, ostrza, pojemniki na trawę czy inne badziewia. Jak mu co zejdzie, dokupuje, żeby konsument nie marudził.
Jeśli pan Henio skalkuluje w cenie kosiarki jedynie koszty, jakie ponosi bezpośrednio (plus podatek ZUS i NFZ), osiągnie niewątpliwie sukces – nie zapłaci podatku dochodowego. Nie zapłaci, bo dochodu nie będzie. Problem jest taki, że brak dochodu oznacza, że pan Henio umrze z głodu.
Jeśli pan Henio tak skalkuluje cenę, żeby mieć co włożyć do gęby (uwzględniając konieczność zapłaty podatku dochodowego), to pojawi się kolejny problem. Za co pan Henio kupi następne kosiarki, skoro przychód ze sprzedaży pokrywa bieżące koszty firmy i koszty życia? Część zysku musi zostać w firmie, żeby w następnym miesiącu kupić towar.
Kiedy pan Henio upora się z tym problemem, pojawi się następny. Może się bowiem okazać, że trzeba będzie przyjąć zwrot kosiarki od klienta, albo jedną kosiarkę ktoś nomen omen zakosi, albo się zepsuje, albo transport nawali i trzeba będzie oddać pieniądze klientowi, który pójdzie do konkurencji itd. itd. W przeciwieństwie do wszechwiedzącego wielkiego planisty pan Henio nie wie, ile kosiarek ludzie kupią. Ba! pan Henio nie ma żadnej pewności, czy w następnym miesiącu w ogóle ktoś kupi chociaż jedną kosiarkę.
To wszystko kosztuje, a pan Henio będzie musiał zostawić kolejną porcję zysku na sfinansowanie tych przykrych okoliczności. Jeśli odda pieniądze klientowi za uszkodzoną kosiarkę, to albo zabraknie na zakup sprawnej w przyszłym miesiącu, albo już teraz zabraknie mu forsy na jedzenie.
I wreszcie ostatnia kwestia. Może się okazać, że pan Henio wydaje co miesiąc kilka tysięcy złotych na zakup kosiarek, kilka tysięcy na pracowników i kilka tysięcy na inne koszty, po to tylko, żeby zarobić na czysto tyle, ile jego pracownicy, czyli tysiąc złotych. Bez urlopu i chorobowego, a za to ryzykując cały ten biznes własnym majątkiem. Ma to sens? Żadnego. Skoro tysiąc złotych można zarobić u kogoś, to po co męczyć się z własnym biznesem?
Za każdym razem, kiedy słyszę jakiegoś mądralę z OPZZ "Solidarność" czy jak to się nazywa, który mówi, że to pracownicy w całości tworzą zysk firmy, więc to im wszystko się należy, mam propozycję nie do odrzucenia. Czy ktoś was trzyma siłą w robocie? Załóżcie własną firmę i tłuczcie szmal. Bez ograniczeń, bez szefa, bez kapitalistycznego krwiopijcy. I stwórzcie ten upragniony świat bez zysku.