Rząd polski jest wybitnym fachowcem od gospodarki. Wie, czego gospodarce potrzeba, zna każdy mechanizm i ma wszystko wyliczone – ile czego przybędzie, a ile ubędzie. Wartość PKB zna do czwartego miejsca po przecinku. Jak oni to robią?
Spośród członków polskiego rządu żadna osoba nie może pochwalić się jakimkolwiek wymiernym sukcesem w biznesie. Zresztą, co tam mówić o sukcesach – jedynie minister środowiska skalał się prawdziwą pracą. Kilkanaście lat temu był bowiem przez rok zatrudniony w bliżej nieokreślonej kancelarii prawnej. Ten facet wręcz musi znać biznes od podszewki! Poza tym pani minister od szkół kiedyś była nauczycielką, a minister spraw zagranicznych – reporterem. Takie to grono fachowców.
Dobre samopoczucie i niezachwiana w wiara w jedynie słuszny ustrój wystarcza, aby zapewnić dobrobyt 38 milionom Polaków.
Dzięki olbrzymiej wiedzy zgromadzonej przez rząd i dzięki temu, że politycy zajmujący się gospodarką to wybitni ludzie biznesu światowego formatu, rząd ma nie tylko moralne prawo, ale i niezbędne narzędzia intelektualne do zajmowania się gospodarką. Dlatego inicjuje, pobudza, wspiera, rozwija, kształtuje itd., a gospodarka mknie do przodu niczym bolid Formuły 1.
To dzięki zaangażowaniu tej ekipy oraz jej poprzedników dorobiliśmy się prawie 400 zawodów, których wykonywanie wymaga licencji, koncesji, zezwolenia itp., krótko mówiąc – państwowego glejtu. Na przykład – aby zrobić interes na doprowadzeniu do transakcji pomiędzy facetem, który ma mieszkanie do sprzedania, a facetką, która mieszkanie chce kupić, trzeba mieć albo wyższe studia, albo zdać egzamin obejmujący podstawy prawne sprzedaży nieruchomości. Dlaczego w takim razie gość handlujący burakami nie musi mieć dyplomu z botaniki albo fizjologii roślin? A jak pomyli buraka z kalafiorem? Strach pomyśleć.
W dużym skrócie gospodarka działa tak, że dopóki ludzie chcą coś kupić, pojawi się ktoś, kto im to sprzeda. I niemal natychmiast pojawi się ktoś inny, kto zaproponuje to samo taniej albo efektywniej albo po prostu ładniej opakowane. Gospodarka to w sumie prosty mechanizm, który składa się z milionów prostych transakcji i bardzo prostych decyzji – "kupić" albo "nie kupić". Jeśli nie mam potrzeby korzystania z nauki języka angielskiego, to żaden rządowy pobudzacz mnie do tego nie skłoni – ani odpisem od podatku, ani kampanią telewizyjną, ani jedynie słusznym stwierdzeniem, że lepiej znać angielski niż go nie znać.
Tymczasem rządowi fachowcy dzień i noc zastanawiają się, jak pobudzić gospodarkę. Jak sprawić, aby pan Stefan, który prowadzi spożywczaka na wsi, chciał zatrudnić syna sąsiada? Pomimo że pan Stefan od 20 lat wysyła rządowi ten sam komunikat – że koszt legalnego zatrudnienia jest zbyt wysoki – rząd wciąż nie jest w stanie tej wiedzy przyswoić. Tęgie rządowe głowy zawsze dochodzą do tego samego wniosku – Stefan nie wie nic o gospodarce, bo on tylko sprzedaje chleb, herbatę i lizaki. Co taki burak może wiedzieć o wzroście PKB, deficycie budżetu, wskaźnikach makro i aprecjacji złotego?
Rzeczywiście – Stefan pewnie niewiele albo zgoła nic nie wie na ten temat. Ale wie coś, na co nasi wybitni rządowi fachowcy do dzisiaj nie wpadli – że "sklep musi się, panie, kalkulować". Tak po prostu – ludziska nie kupią od Stefana kartofli po 20zł za kilo, tylko po to, aby Stefan miał za co zatrudnić syna sąsiada, bo klientów Stefana to nie interesuje. To problem Stefana, czy i ile zarabia na kartoflach. Tak samo Stefana nie interesuje, czy syn sąsiada ma za co żyć – nie dlatego że Stefan to podła kapitalistyczna świnia, ale dlatego że Stefan ma własną gębę do nakarmienia. Owszem, Stefan może i chciałby wziąć syna sąsiada do roboty, ale przy minimalnej pensji (która w wielu regionach Polski jest wcale niezłym groszem) nie dość, że Stefan musi zarobić 1800zł na pracownika, to z tej kwoty 700zł musi odpalić haraczu dla rządu. I to się, panie, po prostu nie kalkuluje.
Dobre samopoczucie i niezachwiana w wiara w jedynie słuszny ustrój wystarcza, aby zapewnić dobrobyt 38 milionom Polaków.
Dzięki olbrzymiej wiedzy zgromadzonej przez rząd i dzięki temu, że politycy zajmujący się gospodarką to wybitni ludzie biznesu światowego formatu, rząd ma nie tylko moralne prawo, ale i niezbędne narzędzia intelektualne do zajmowania się gospodarką. Dlatego inicjuje, pobudza, wspiera, rozwija, kształtuje itd., a gospodarka mknie do przodu niczym bolid Formuły 1.
To dzięki zaangażowaniu tej ekipy oraz jej poprzedników dorobiliśmy się prawie 400 zawodów, których wykonywanie wymaga licencji, koncesji, zezwolenia itp., krótko mówiąc – państwowego glejtu. Na przykład – aby zrobić interes na doprowadzeniu do transakcji pomiędzy facetem, który ma mieszkanie do sprzedania, a facetką, która mieszkanie chce kupić, trzeba mieć albo wyższe studia, albo zdać egzamin obejmujący podstawy prawne sprzedaży nieruchomości. Dlaczego w takim razie gość handlujący burakami nie musi mieć dyplomu z botaniki albo fizjologii roślin? A jak pomyli buraka z kalafiorem? Strach pomyśleć.
W dużym skrócie gospodarka działa tak, że dopóki ludzie chcą coś kupić, pojawi się ktoś, kto im to sprzeda. I niemal natychmiast pojawi się ktoś inny, kto zaproponuje to samo taniej albo efektywniej albo po prostu ładniej opakowane. Gospodarka to w sumie prosty mechanizm, który składa się z milionów prostych transakcji i bardzo prostych decyzji – "kupić" albo "nie kupić". Jeśli nie mam potrzeby korzystania z nauki języka angielskiego, to żaden rządowy pobudzacz mnie do tego nie skłoni – ani odpisem od podatku, ani kampanią telewizyjną, ani jedynie słusznym stwierdzeniem, że lepiej znać angielski niż go nie znać.
Tymczasem rządowi fachowcy dzień i noc zastanawiają się, jak pobudzić gospodarkę. Jak sprawić, aby pan Stefan, który prowadzi spożywczaka na wsi, chciał zatrudnić syna sąsiada? Pomimo że pan Stefan od 20 lat wysyła rządowi ten sam komunikat – że koszt legalnego zatrudnienia jest zbyt wysoki – rząd wciąż nie jest w stanie tej wiedzy przyswoić. Tęgie rządowe głowy zawsze dochodzą do tego samego wniosku – Stefan nie wie nic o gospodarce, bo on tylko sprzedaje chleb, herbatę i lizaki. Co taki burak może wiedzieć o wzroście PKB, deficycie budżetu, wskaźnikach makro i aprecjacji złotego?
Rzeczywiście – Stefan pewnie niewiele albo zgoła nic nie wie na ten temat. Ale wie coś, na co nasi wybitni rządowi fachowcy do dzisiaj nie wpadli – że "sklep musi się, panie, kalkulować". Tak po prostu – ludziska nie kupią od Stefana kartofli po 20zł za kilo, tylko po to, aby Stefan miał za co zatrudnić syna sąsiada, bo klientów Stefana to nie interesuje. To problem Stefana, czy i ile zarabia na kartoflach. Tak samo Stefana nie interesuje, czy syn sąsiada ma za co żyć – nie dlatego że Stefan to podła kapitalistyczna świnia, ale dlatego że Stefan ma własną gębę do nakarmienia. Owszem, Stefan może i chciałby wziąć syna sąsiada do roboty, ale przy minimalnej pensji (która w wielu regionach Polski jest wcale niezłym groszem) nie dość, że Stefan musi zarobić 1800zł na pracownika, to z tej kwoty 700zł musi odpalić haraczu dla rządu. I to się, panie, po prostu nie kalkuluje.
Pobudzanie gospodarki przez rząd ma zawsze tę samą postać. Najpierw ten sam rząd wprowadza ograniczenia w prowadzeniu działalności i obciąża ją jak najwyższym podatkiem, a potem dziwi się, dlaczego ludzie zamykają firmy, zatrudniają na czarno albo nie płacą podatków. I recepta rządowa jest zawsze ta sama – uruchomienie programu typu "zatrudnij pracownika, a my mu zabierzemy co miesiąc 50zł mniej niż zwykle, ale tylko przez pierwszy rok". To jakby oprych, co grabi ludzi na ulicy, wprowadził promocję w rodzaju "jak szybko oddasz portfel i telefon, to dostaniesz po ryju tylko raz". Żal nie skorzystać.
Dlatego im bardziej rząd "pobudza" gospodarkę, tym bardziej się ona zwija. I zapewne stadium końcowe tej radosnej działalności będzie obejmować stworzenie spec-urzędu ds. pobudzania gospodarki. Spec-urząd opracuje analizę, z której będzie wynikało, że jednym z czynników tłamszenia gospodarki jest m.in. powołanie tegoż urzędu… Ta analiza oczywiście nigdy nie ujrzy światła dziennego – w przeciwieństwie do kolejnej podwyżki podatków, która tę utajnioną analizę sfinansuje. Tak właśnie wygląda pobudzanie gospodarki przez rząd.
Ale czy mimo to rząd może coś dla gospodarki zrobić? Ależ tak! Odwalić się – najlepiej raz na zawsze.
Dlatego im bardziej rząd "pobudza" gospodarkę, tym bardziej się ona zwija. I zapewne stadium końcowe tej radosnej działalności będzie obejmować stworzenie spec-urzędu ds. pobudzania gospodarki. Spec-urząd opracuje analizę, z której będzie wynikało, że jednym z czynników tłamszenia gospodarki jest m.in. powołanie tegoż urzędu… Ta analiza oczywiście nigdy nie ujrzy światła dziennego – w przeciwieństwie do kolejnej podwyżki podatków, która tę utajnioną analizę sfinansuje. Tak właśnie wygląda pobudzanie gospodarki przez rząd.
Ale czy mimo to rząd może coś dla gospodarki zrobić? Ależ tak! Odwalić się – najlepiej raz na zawsze.