Kołobrzeski sąd skazał parę dni temu na karę 10 lat pozbawienia wolności człowieka, który broniąc domu i rodziny zabił dwóch uzbrojonych i zamaskowanych mężczyzn. Sąd uznał, że była to obrona konieczna, ale działanie było zbyt intensywne.
W dużym skrócie - sąd uznał, że z okoliczności zdarzenia wynika, że celem sprawcy (uwaga! sprawcą jest ten, kto bronił domu) nie było tylko odstraszenie, lecz wypędzenie napastników, nawet kosztem ich życia. O jakim zdarzeniu mowa? W nocy do mieszkania wpadło dwóch mężczyzn w kominiarkach, uzbrojonych w pałkę i pistolet, którzy zaatakowali mieszkańców i grozili im śmiercią. Według sądu należało poprzestać na odstraszeniu.
Od razu powstaje pytanie, jak w ferworze walki o własne życie rozpoznać ten moment, kiedy przeciwnik jest już na tyle odstraszony, że można przestać walczyć. Czy wystarczy deklaracja słowna? A może obietnica, że ta “przykra sytuacja” więcej się nie powtórzy? Jak poznać, czy przeciwnik naprawdę ucieka, czy tylko chce zregenerować siły do dalszej walki? Siedząc wygodnie w fotelu sędziowskim czy pisząc artykuł, można sobie snuć takie dywagacje. Kiedy się toczy prawdziwą walkę na śmierć i życie, nie ma czasu na takie rozważania.
Zarzucanie osobie zaatakowanej, że w pewnym momencie jej działanie było ukierunkowane na pokonanie przeciwnika, jest kuriozalne. Broniąc siebie i rodziny normalny człowiek nie waha się użyć każdej dostępnej mu metody. Stres, strach, złość i determinacja, jakie towarzyszą walce, wykluczają namysł czy rozwagę. Celem jest odeprzeć atak za wszelką cenę.
Przypomina mi to historię z Teksasu sprzed dwóch lat. Farmer własnymi rękami zatłukł na śmierć faceta, który próbował zgwałcić jego pięcioletnią córkę. Sąd orzekł, że ów ojciec nie będzie odpowiadał za zabójstwo - że w ogóle nie będzie pociągnięty do odpowiedzialności. Mężczyzna nie został nawet aresztowany przez policję. Prawo w Teksasie przyznaje w takiej sytuacji ochronę nie temu, kto atakuje, lecz temu, kto broni - siebie albo innej osoby. Czym to się różni od polskich realiów?
Tym, że prawo i sąd w Teksasie ufają obywatelowi. System prawny oparty na zaufaniu do obywatela wychodzi z założenia, że w tego rodzaju sytuacjach nikt nie zabija człowieka bez powodu, ale naprawdę działając w obronie. Po prostu sąd zakłada, że obywatele są normalni, a normalni ludzie nie zabijają bez przyczyny, a jeśli dopuszczają się takich czynów, to wyłącznie w ostateczności. I że zrozumiałe są w takich chwilach emocje - trudne, skrajne, niepohamowane. Po prostu ludzkie. I tego zaufania do obywatela brakuje w polskim systemie sądownictwa.
W Sejmie toczy się debata na temat granic obrony koniecznej. W jej trakcie padło stwierdzenie, że w Polsce nie może być zasady “mój dom moją twierdzą”. Powiem inaczej - nie musi być takiej zasady, bo twierdzą powinno być prawo. Prawo, które precyzyjnie odróżnia agresora od osoby, która się broni. Prawo, które daje ochronę tym, którzy odpierają atak, a nie tym, którzy inicjują przemoc. Wreszcie prawo, które wierzy w obywatela, w to, że co do zasady jesteśmy dobrzy i chcemy dobrego, choć czasem oznacza to konieczność walki w obronie życia czy zdrowia.
Prawo powinno być naszą twierdzą. Inaczej doprowadzimy do rządów bezprawia.
Od razu powstaje pytanie, jak w ferworze walki o własne życie rozpoznać ten moment, kiedy przeciwnik jest już na tyle odstraszony, że można przestać walczyć. Czy wystarczy deklaracja słowna? A może obietnica, że ta “przykra sytuacja” więcej się nie powtórzy? Jak poznać, czy przeciwnik naprawdę ucieka, czy tylko chce zregenerować siły do dalszej walki? Siedząc wygodnie w fotelu sędziowskim czy pisząc artykuł, można sobie snuć takie dywagacje. Kiedy się toczy prawdziwą walkę na śmierć i życie, nie ma czasu na takie rozważania.
Zarzucanie osobie zaatakowanej, że w pewnym momencie jej działanie było ukierunkowane na pokonanie przeciwnika, jest kuriozalne. Broniąc siebie i rodziny normalny człowiek nie waha się użyć każdej dostępnej mu metody. Stres, strach, złość i determinacja, jakie towarzyszą walce, wykluczają namysł czy rozwagę. Celem jest odeprzeć atak za wszelką cenę.
Przypomina mi to historię z Teksasu sprzed dwóch lat. Farmer własnymi rękami zatłukł na śmierć faceta, który próbował zgwałcić jego pięcioletnią córkę. Sąd orzekł, że ów ojciec nie będzie odpowiadał za zabójstwo - że w ogóle nie będzie pociągnięty do odpowiedzialności. Mężczyzna nie został nawet aresztowany przez policję. Prawo w Teksasie przyznaje w takiej sytuacji ochronę nie temu, kto atakuje, lecz temu, kto broni - siebie albo innej osoby. Czym to się różni od polskich realiów?
Tym, że prawo i sąd w Teksasie ufają obywatelowi. System prawny oparty na zaufaniu do obywatela wychodzi z założenia, że w tego rodzaju sytuacjach nikt nie zabija człowieka bez powodu, ale naprawdę działając w obronie. Po prostu sąd zakłada, że obywatele są normalni, a normalni ludzie nie zabijają bez przyczyny, a jeśli dopuszczają się takich czynów, to wyłącznie w ostateczności. I że zrozumiałe są w takich chwilach emocje - trudne, skrajne, niepohamowane. Po prostu ludzkie. I tego zaufania do obywatela brakuje w polskim systemie sądownictwa.
W Sejmie toczy się debata na temat granic obrony koniecznej. W jej trakcie padło stwierdzenie, że w Polsce nie może być zasady “mój dom moją twierdzą”. Powiem inaczej - nie musi być takiej zasady, bo twierdzą powinno być prawo. Prawo, które precyzyjnie odróżnia agresora od osoby, która się broni. Prawo, które daje ochronę tym, którzy odpierają atak, a nie tym, którzy inicjują przemoc. Wreszcie prawo, które wierzy w obywatela, w to, że co do zasady jesteśmy dobrzy i chcemy dobrego, choć czasem oznacza to konieczność walki w obronie życia czy zdrowia.
Prawo powinno być naszą twierdzą. Inaczej doprowadzimy do rządów bezprawia.