Nieważne, kto głosuje – ważne, kto liczy głosy. Kiedy głosy liczy Gazeta Stołeczna, ta zasada realizuje się w takim stopniu, że jej twórca, Józef Stalin, mógłby być dumny z gorliwości redaktorów.
Konkurs na „Nogę od Stołu”, czyli największego szkodnika Warszawy. Organizator – Gazeta Stołeczna. Kilku nominowanych, w tym szczecinianin, niejaki Robert B. Już po jednym dniu głosowania facet prowadzi, i to z miażdżącą przewagą – zyskuje 70% głosów. Jest to jednoznaczne odrzucenie jego osoby, nawet wśród czytelników Gazety.
Reakcja Gazety? Wycofanie kandydatury!
Na kandydata oddano prawie 1700 głosów. I co teraz? Teraz robimy głęboki wdech i głośno krzyczymy: „Kon-sty-tuc-ja! De-mo-kra-cja! Kon-sty-tuc-ja! De-mo-kra-cja!”. Bo czy to nie środowisko Gazety Wyborczej tak dzielnie walczy o to, aby władza słuchała suwerena? Czy to nie Gazeta jest strażnikiem wartości konstytucyjnych, w tym demokracji? I czy to nie demokracja jest naszym najwyższym dobrem?
Dobrze, ale po kolei. Co ma wspólnego z Warszawą facet ze Szczecina?
Jeśli niedawno wyrosła Wam na chodniku ścieżka rowerowa, którą nikt nie jeździ, albo nie macie gdzie zaparkować, bo parking został zablokowany słupkami, albo nie ma wiaty przystankowej, ale za to jest zasadzone drzewo, to musicie wiedzieć, że za tego rodzaju pomysły odpowiadają wszelkiej maści pobratymcy pana Roberta B. – tak zwani "aktywiści miejscy".
Aktywista miejski. Twór, który został w ciągu ostatnich lat wyhodowany m.in. za pieniądze z dotacji samorządowych, czyli z naszych podatków. Stanowi skrzyżowanie hałaśliwego marksisty ze zbuntowanym nastolatkiem. Specjalizuje się w donosach do Straży Miejskiej na źle zaparkowane auta, dyskryminowaniu mieszkańców (lepsi to młodzi i zdrowi na rowerach, gorsi – cała reszta), lobbowaniu na rzecz tworzenia niepotrzebnych ścieżek rowerowych (kosztem komunikacji publicznej) oraz wymyślaniu dziwacznych neologizmów podszytych frustracją i niechęcią (np. blachosmród zamiast samochód).
Ewidentne jest to, że aktywiści miejscy nie lubią miasta. Miasta zawsze były różnorodne, a im większe jest miasto, tym większa różnorodność. Samo słowo "miasto" pochodzi od miejsca, czyli także mieszczenia w sobie. I tak jest – miasto może pomieścić w sobie i tych, którzy poruszają się pieszo, i tych, którzy jeżdżą samochodami albo komunikacją publiczną. A nawet rowerzystów, skoro nastała teraz moda na rowery. Tylko ktoś, kto nie lubi miasta, może działać przeciwko jego mieszkańcom i nastawiać jednych przeciwko drugim. A tak właśnie robią owi "aktywiści miejscy".
Normalni ludzie traktują takie indywidua z pobłażaniem i raczej w kategorii zjawisk paranormalnych, co pokazało m.in. głosowanie w Gazecie Stołecznej. Gorzej, jeśli ta drobna, ale głośna mniejszość, znajduje posłuch w Radzie Warszawy oraz w Zarządzie Dróg Miejskich. A tak się niestety dzieje, o czym większość mieszkańców dowiaduje się, kiedy jest już za późno.
W efekcie mamy pełen popis absurdów. Pieniądze miejskie idą w dużej mierze na walkę z samochodami zamiast na poprawę jakości komunikacji publicznej. A jeśli ktokolwiek uważa, że w centrach miast należy ograniczyć ruch samochodów, to przypominam, że najpierw trzeba zacząć od sensownej alternatywy. NAJPIERW, a nie – dopiero po kilku latach tworzyć plany, jak rozwiązać problemy komunikacyjne. Wywołane zresztą głównie wcześniejszymi działaniami.
W ukochanej przez wszystkich "aktywistów miejskich" Kopenhadze jest 21 kilometrów linii metra. W Warszawie – 29 kilometrów. Ale jeżeli spojrzeć na liczbę mieszkańców (Warszawa ok. 1,75 miliona, Kopenhaga ok. 500 tysięcy), to w przeliczeniu kilometrów metra na tysiąc mieszkańców Kopenhaga ma współczynnik 0,042, zaś Warszawa - 0,016. Krótko mówiąc, w Warszawie jest 2,65 razy mniej metra!
Ale w transporcie zbiorowym liczba mieszkańców to czynnik mniej istotny. Bardziej liczy się powierzchnia miasta, bo przecież transport służy przemieszczaniu się na odległości większe niż można i opłaca się pokonać pieszo.
I tu zestawienie danych wypada przerażająco źle dla Warszawy. Powierzchnia stolicy Polski to ok. 500 kilometrów kwadratowych, zaś stolicy Danii - raptem 88 kilometrów kwadratowych (czyli mniej więcej tyle, ile Wilanów, Mokotów i Śródmieście!). W efekcie stosunek liczby kilometrów linii metra do kilometrów kwadratowych miasta wynosi dla Kopenhagi 0,24, ale już dla Warszawy – tylko 0,05! Czyli metro warszawskie obsługuje proporcjonalnie obszar pięć razy większy niż metro kopenhaskie. To nie ma prawa sprawnie działać. I dlatego nie działa.
Panie Prezydencie Trzaskowski, zakładam, że lubi Pan miasto, skoro został Pan Prezydentem Warszawy. Może trzeba przyjrzeć się pomysłom lansowanym przez tzw. "aktywistów miejskich" oraz sprzyjające im środowiska i urzędy? Bo najwyraźniej ich pomysły nie przypadają do gustu mieszkańcom Warszawy. Niech Pan nie zachowuje się jak redakcja Gazety Stołecznej – niech Pan słucha głosu wyborców. Niech wygra demokracja.
Reakcja Gazety? Wycofanie kandydatury!
Na kandydata oddano prawie 1700 głosów. I co teraz? Teraz robimy głęboki wdech i głośno krzyczymy: „Kon-sty-tuc-ja! De-mo-kra-cja! Kon-sty-tuc-ja! De-mo-kra-cja!”. Bo czy to nie środowisko Gazety Wyborczej tak dzielnie walczy o to, aby władza słuchała suwerena? Czy to nie Gazeta jest strażnikiem wartości konstytucyjnych, w tym demokracji? I czy to nie demokracja jest naszym najwyższym dobrem?
Dobrze, ale po kolei. Co ma wspólnego z Warszawą facet ze Szczecina?
Jeśli niedawno wyrosła Wam na chodniku ścieżka rowerowa, którą nikt nie jeździ, albo nie macie gdzie zaparkować, bo parking został zablokowany słupkami, albo nie ma wiaty przystankowej, ale za to jest zasadzone drzewo, to musicie wiedzieć, że za tego rodzaju pomysły odpowiadają wszelkiej maści pobratymcy pana Roberta B. – tak zwani "aktywiści miejscy".
Aktywista miejski. Twór, który został w ciągu ostatnich lat wyhodowany m.in. za pieniądze z dotacji samorządowych, czyli z naszych podatków. Stanowi skrzyżowanie hałaśliwego marksisty ze zbuntowanym nastolatkiem. Specjalizuje się w donosach do Straży Miejskiej na źle zaparkowane auta, dyskryminowaniu mieszkańców (lepsi to młodzi i zdrowi na rowerach, gorsi – cała reszta), lobbowaniu na rzecz tworzenia niepotrzebnych ścieżek rowerowych (kosztem komunikacji publicznej) oraz wymyślaniu dziwacznych neologizmów podszytych frustracją i niechęcią (np. blachosmród zamiast samochód).
Ewidentne jest to, że aktywiści miejscy nie lubią miasta. Miasta zawsze były różnorodne, a im większe jest miasto, tym większa różnorodność. Samo słowo "miasto" pochodzi od miejsca, czyli także mieszczenia w sobie. I tak jest – miasto może pomieścić w sobie i tych, którzy poruszają się pieszo, i tych, którzy jeżdżą samochodami albo komunikacją publiczną. A nawet rowerzystów, skoro nastała teraz moda na rowery. Tylko ktoś, kto nie lubi miasta, może działać przeciwko jego mieszkańcom i nastawiać jednych przeciwko drugim. A tak właśnie robią owi "aktywiści miejscy".
Normalni ludzie traktują takie indywidua z pobłażaniem i raczej w kategorii zjawisk paranormalnych, co pokazało m.in. głosowanie w Gazecie Stołecznej. Gorzej, jeśli ta drobna, ale głośna mniejszość, znajduje posłuch w Radzie Warszawy oraz w Zarządzie Dróg Miejskich. A tak się niestety dzieje, o czym większość mieszkańców dowiaduje się, kiedy jest już za późno.
W efekcie mamy pełen popis absurdów. Pieniądze miejskie idą w dużej mierze na walkę z samochodami zamiast na poprawę jakości komunikacji publicznej. A jeśli ktokolwiek uważa, że w centrach miast należy ograniczyć ruch samochodów, to przypominam, że najpierw trzeba zacząć od sensownej alternatywy. NAJPIERW, a nie – dopiero po kilku latach tworzyć plany, jak rozwiązać problemy komunikacyjne. Wywołane zresztą głównie wcześniejszymi działaniami.
W ukochanej przez wszystkich "aktywistów miejskich" Kopenhadze jest 21 kilometrów linii metra. W Warszawie – 29 kilometrów. Ale jeżeli spojrzeć na liczbę mieszkańców (Warszawa ok. 1,75 miliona, Kopenhaga ok. 500 tysięcy), to w przeliczeniu kilometrów metra na tysiąc mieszkańców Kopenhaga ma współczynnik 0,042, zaś Warszawa - 0,016. Krótko mówiąc, w Warszawie jest 2,65 razy mniej metra!
Ale w transporcie zbiorowym liczba mieszkańców to czynnik mniej istotny. Bardziej liczy się powierzchnia miasta, bo przecież transport służy przemieszczaniu się na odległości większe niż można i opłaca się pokonać pieszo.
I tu zestawienie danych wypada przerażająco źle dla Warszawy. Powierzchnia stolicy Polski to ok. 500 kilometrów kwadratowych, zaś stolicy Danii - raptem 88 kilometrów kwadratowych (czyli mniej więcej tyle, ile Wilanów, Mokotów i Śródmieście!). W efekcie stosunek liczby kilometrów linii metra do kilometrów kwadratowych miasta wynosi dla Kopenhagi 0,24, ale już dla Warszawy – tylko 0,05! Czyli metro warszawskie obsługuje proporcjonalnie obszar pięć razy większy niż metro kopenhaskie. To nie ma prawa sprawnie działać. I dlatego nie działa.
Panie Prezydencie Trzaskowski, zakładam, że lubi Pan miasto, skoro został Pan Prezydentem Warszawy. Może trzeba przyjrzeć się pomysłom lansowanym przez tzw. "aktywistów miejskich" oraz sprzyjające im środowiska i urzędy? Bo najwyraźniej ich pomysły nie przypadają do gustu mieszkańcom Warszawy. Niech Pan nie zachowuje się jak redakcja Gazety Stołecznej – niech Pan słucha głosu wyborców. Niech wygra demokracja.