Każda wojna jest przeciwko ludziom. Dlatego dla rządu każdego państwa priorytetem powinno być unikanie wojny, a jeśli nie jest to możliwe – wejście do wojny na samym końcu.
Wojna Rosji z Ukrainą dopiero się rozkręca. Zarówno ci, którzy wieszczyli kilkudniowy Blitzkrieg ze strony Rosji, jak i ci, którzy już świętują sukces Ukrainy, widząc Moskwę u kolan, kierują się emocjami, a nie rozsądkiem. To zrozumiałe w odniesieniu do zwykłych ludzi, którzy mają prawo się bać i mieć złudzenia, ale absolutnie wykluczone w przypadku przywódców państw. Po to płacimy podatki na wojsko, szpiegów i dyplomatów, żeby rząd nie dawał ponosić się emocjom.
Wbrew pozorom wojna to bardzo subtelna dziedzina wiedzy. Jakkolwiek na polu walki liczą się czołgi, rakiety i zdolność bojowa siły żywej, a nie sankcje czy memoranda, to zasadnicza wojna rozgrywa się w zaciszu gabinetów. To dlatego von Clausewitz określił wojnę kontynuacją polityki innymi metodami. Co oznacza, że wojna zawsze zaczyna się i kończy przy szklaneczce whisky i w oparach dymu cygar.
Prezydent Ukrainy dwoi się i troi, żeby wciągnąć do wojny jak najwięcej państw. To zrozumiałe. Tak powinien robić każdy przywódca państwowy, który zarządza krajem w czasie wojny – bez względu na to, czy jego kraj został zaatakowany, czy sam zaatakował. Mechanizm jest prosty – im więcej wojsk w boju, tym większy problem ma przeciwnik, zmuszony nierzadko do walki na wielu frontach.
Z tego wynika logiczny wniosek, że polski rząd powinien zrobić wszystko, żeby wojna na Ukrainie pozostała wojną na Ukrainie. To na pewno będzie bolesne dla Ukraińców, ale lepiej żeby było bolesne dla nich niż dla nas. Jako polski obywatel oczekuję od polskiego rządu, że dla dobra mojej Ojczyzny poświęci nawet dobro innych krajów. Z punktu widzenia czysto ludzkiego to cynizm i egoizm. Ale niestety rząd powinien być cyniczny wobec innych państw, a w działaniu kierować się egoizmem (tutaj rozumianym jako zorientowanie na interes własnego kraju).
Jasne jest, że dla Polski Ukraina to państwo buforowe oddzielające od Rosji, więc w interesie Polski jest istnienie Ukrainy. Ale czy to będzie Ukraina w obecnych granicach, czy dwa albo więcej organizmów politycznych (przede wszystkim do linii Dniepru), jest jednak drugorzędne. Byłoby może nawet lepiej, gdyby Dniepr rozdzielał dwa państwa pomiędzy Rzeczpospolitą a Rosją.
Co z tego wynika na dziś? Czy mamy wspierać Ukrainę?
Tak, wspierać. Ale z głową. To, co już zaprzepaszczono, to kwestia tysięcy uchodźców z Ukrainy (docelowo mowa o dwóch milionach). Dziś, w euforii czysto ludzkiej empatii, chcemy pomagać, przyjmować, otoczyć opieką. To zrozumiałe. Ale tak myśli człowiek. Rząd nie powinien tak myśleć.
Wpuściliśmy wszystkich uchodźców "jak leci" – bez sprawdzania, kto jest kim i bez jakiegokolwiek planu co dalej. Jeśli wierzyć doniesieniom medialnym, cały ciężar zorganizowania pomocy wzięli na siebie oddolnie obywatele Polski. A rząd jedynie zwolnił przybyszów zza wschodniej granicy z obowiązków kontroli sanitarnej wynikających z pandemii covid-19, co swoją drogą podważa sens istnienia tych wymogów. Jednak najwyraźniej nikt nie zastanowił się, czy może wśród uchodźców nie ma rosyjskich dywersantów.
Tak się nie robi. Chęć pomocy nie może spychać na plan dalszy zadań związanych z obronnością państwa, zwłaszcza gdy tuż za miedzą toczą się walki. I dopiero po kilku dniach wojny polski rząd zaczął się zastanawiać, kto i jak sfinansuje pobyt uchodźców w Polsce.
Pierwszą decyzją powinno było być zamknięcie polskiej granicy dla ukraińskich uchodźców, a jednocześnie umożliwienie przejazdu organizacjom charytatywnym w celu niesienia pomocy, dostaw lekarstw i żywności. Blokada migracji powinna była mieć jeden cel – wymuszenie na Unii Europejskiej wielomiliardowych funduszy na zorganizowanie w Polsce pomocy dla Ukraińców. Jacyś politycy z Europy zrobiliby sobie kampanię pod przyszłe wybory, Polska miałaby pieniądze na działania, a Ukraińcy dostaliby dach nad głową. Za wszystko zapłaciłby niemiecki podatnik, co przy okazji skłoniłoby Niemcy do większej stanowczości wobec Rosji, choćby po to, żeby odzyskać pieniądze.
Tymczasem rzucenie się do pomocy i podkreślanie, jak bardzo zależy nam na utrzymaniu ukraińskiego bufora przed Rosją, obniża naszą wartość w stosunkach międzynarodowych. Po co pomagać Polakom, skoro oni sami czują, że muszą się zaangażować, a więc się angażują? To, co jest pięknym ludzkim odruchem, w optyce państwa powinno ustąpić chłodnej kalkulacji. Bo polski rząd odpowiada przede wszystkim za bezpieczeństwo 38 mln Polaków.
Jak to zrobili Niemcy? Ich twarde "nie" kosztowało urząd kanclerski kilka punktów PR. Ale za dwa miesiące nikt nie będzie o tym pamiętał. I jestem pewien, że ten czas, zyskany dzięki oporowi przed pomocą dla Ukrainy, Niemcy wykorzystali na negocjacje. Z Rosją, USA, Ukrainą, a nie wątpię, że i z Chinami. I z pakietu ofert wybrali najlepszą. Bo pokazali światu, że ich wkład w rozwiązanie "ukraińskiego problemu" trzeba pozyskać. Tymczasem Polska oddała wszystko za darmo, obnażając przy okazji, jak bardzo drażliwa jest dla nas konieczność trzymania Rosji na dystans.
Wbrew pozorom wojna to bardzo subtelna dziedzina wiedzy. Jakkolwiek na polu walki liczą się czołgi, rakiety i zdolność bojowa siły żywej, a nie sankcje czy memoranda, to zasadnicza wojna rozgrywa się w zaciszu gabinetów. To dlatego von Clausewitz określił wojnę kontynuacją polityki innymi metodami. Co oznacza, że wojna zawsze zaczyna się i kończy przy szklaneczce whisky i w oparach dymu cygar.
Prezydent Ukrainy dwoi się i troi, żeby wciągnąć do wojny jak najwięcej państw. To zrozumiałe. Tak powinien robić każdy przywódca państwowy, który zarządza krajem w czasie wojny – bez względu na to, czy jego kraj został zaatakowany, czy sam zaatakował. Mechanizm jest prosty – im więcej wojsk w boju, tym większy problem ma przeciwnik, zmuszony nierzadko do walki na wielu frontach.
Z tego wynika logiczny wniosek, że polski rząd powinien zrobić wszystko, żeby wojna na Ukrainie pozostała wojną na Ukrainie. To na pewno będzie bolesne dla Ukraińców, ale lepiej żeby było bolesne dla nich niż dla nas. Jako polski obywatel oczekuję od polskiego rządu, że dla dobra mojej Ojczyzny poświęci nawet dobro innych krajów. Z punktu widzenia czysto ludzkiego to cynizm i egoizm. Ale niestety rząd powinien być cyniczny wobec innych państw, a w działaniu kierować się egoizmem (tutaj rozumianym jako zorientowanie na interes własnego kraju).
Jasne jest, że dla Polski Ukraina to państwo buforowe oddzielające od Rosji, więc w interesie Polski jest istnienie Ukrainy. Ale czy to będzie Ukraina w obecnych granicach, czy dwa albo więcej organizmów politycznych (przede wszystkim do linii Dniepru), jest jednak drugorzędne. Byłoby może nawet lepiej, gdyby Dniepr rozdzielał dwa państwa pomiędzy Rzeczpospolitą a Rosją.
Co z tego wynika na dziś? Czy mamy wspierać Ukrainę?
Tak, wspierać. Ale z głową. To, co już zaprzepaszczono, to kwestia tysięcy uchodźców z Ukrainy (docelowo mowa o dwóch milionach). Dziś, w euforii czysto ludzkiej empatii, chcemy pomagać, przyjmować, otoczyć opieką. To zrozumiałe. Ale tak myśli człowiek. Rząd nie powinien tak myśleć.
Wpuściliśmy wszystkich uchodźców "jak leci" – bez sprawdzania, kto jest kim i bez jakiegokolwiek planu co dalej. Jeśli wierzyć doniesieniom medialnym, cały ciężar zorganizowania pomocy wzięli na siebie oddolnie obywatele Polski. A rząd jedynie zwolnił przybyszów zza wschodniej granicy z obowiązków kontroli sanitarnej wynikających z pandemii covid-19, co swoją drogą podważa sens istnienia tych wymogów. Jednak najwyraźniej nikt nie zastanowił się, czy może wśród uchodźców nie ma rosyjskich dywersantów.
Tak się nie robi. Chęć pomocy nie może spychać na plan dalszy zadań związanych z obronnością państwa, zwłaszcza gdy tuż za miedzą toczą się walki. I dopiero po kilku dniach wojny polski rząd zaczął się zastanawiać, kto i jak sfinansuje pobyt uchodźców w Polsce.
Pierwszą decyzją powinno było być zamknięcie polskiej granicy dla ukraińskich uchodźców, a jednocześnie umożliwienie przejazdu organizacjom charytatywnym w celu niesienia pomocy, dostaw lekarstw i żywności. Blokada migracji powinna była mieć jeden cel – wymuszenie na Unii Europejskiej wielomiliardowych funduszy na zorganizowanie w Polsce pomocy dla Ukraińców. Jacyś politycy z Europy zrobiliby sobie kampanię pod przyszłe wybory, Polska miałaby pieniądze na działania, a Ukraińcy dostaliby dach nad głową. Za wszystko zapłaciłby niemiecki podatnik, co przy okazji skłoniłoby Niemcy do większej stanowczości wobec Rosji, choćby po to, żeby odzyskać pieniądze.
Tymczasem rzucenie się do pomocy i podkreślanie, jak bardzo zależy nam na utrzymaniu ukraińskiego bufora przed Rosją, obniża naszą wartość w stosunkach międzynarodowych. Po co pomagać Polakom, skoro oni sami czują, że muszą się zaangażować, a więc się angażują? To, co jest pięknym ludzkim odruchem, w optyce państwa powinno ustąpić chłodnej kalkulacji. Bo polski rząd odpowiada przede wszystkim za bezpieczeństwo 38 mln Polaków.
Jak to zrobili Niemcy? Ich twarde "nie" kosztowało urząd kanclerski kilka punktów PR. Ale za dwa miesiące nikt nie będzie o tym pamiętał. I jestem pewien, że ten czas, zyskany dzięki oporowi przed pomocą dla Ukrainy, Niemcy wykorzystali na negocjacje. Z Rosją, USA, Ukrainą, a nie wątpię, że i z Chinami. I z pakietu ofert wybrali najlepszą. Bo pokazali światu, że ich wkład w rozwiązanie "ukraińskiego problemu" trzeba pozyskać. Tymczasem Polska oddała wszystko za darmo, obnażając przy okazji, jak bardzo drażliwa jest dla nas konieczność trzymania Rosji na dystans.
Przed nami jednak kolejny test. Trudniejszy i bardziej krytyczny.
Przed południem 1 marca 2022r. pojawiła się prowokacyjna informacja ukraińskiej propagandy wojennej, że polskie samoloty MIG-29 będą startowały z polskich lotnisk. Na szczęście niemal natychmiast informacja ta została zdementowana przez polskie władze. Co prawda samolot z Polski sterowany przez ukraińskiego pilota to nie jest to samo co polski samolot sterowany przez polskiego pilota, ale to jest cienka granica. A jak głosi stare porzekadło – jak się chce psa uderzyć, kij się zawsze znajdzie. Proszę sobie wyobrazić, jak można by wykorzystać fakt, gdyby rosyjska obrona przeciwlotnicza zestrzeliła taki samolot. Tylko od wytycznych rosyjskiej propagandy wojennej będzie zależało, czy we wraku samolotu "odnajdzie się" pilot ukraiński, czy polski. Samo udostępnienie lotnisk na terenie Polski do prowadzenia działań w teatrze wojny stanowi co najmniej casus belli.
Zapewnienie polskiego rządu i prezydenta, że w żadnym przypadku obszar Polski nie będzie wykorzystywany przez Ukrainę do prowadzenia działań wojennych przeciwko Rosji, to uchronienie Polski przed udziałem w wojnie. I oczekuję, że polski rząd nie da wciągnąć Polski do wojny i że nad polskimi miastami nie ujrzymy rosyjskich rakiet. Choć musi niepokoić wywiad, którego dla Fox News udzielił emerytowany pułkownik US Army, Douglas MacGregor (były doradca sekretarza obrony w administracji Donalda Trumpa), że to był podobno pomysł polskiego rządu i dopiero interwencja szefa NATO, Jensa Stoltenberga, zatrzymała ten projekt. W tym kontekście szczególnie mocno powinny wybrzmieć słowa MacGregora, że na dziś NATO nie jest gotowe stawić czoła Rosji. Zostaniemy z tą wojną sami.
A musimy pamiętać, że Ukraina i jej dobrze wypromowany prezydent nie będą mieli skrupułów, żeby wciągnąć nas do wojny. I trudno czynić im z tego zarzut – ukraińskie władze mają działać na rzecz interesów Ukrainy. Ale jeśli polski rząd pozwoli dać się ograć w tak dziecinny sposób i sprowokuje Rosję do wypowiedzenia wojny Polsce, będzie to zdrada, a dla nas, obywateli RP, konieczność zmierzenia się z widmem zagłady.
Być może kiedyś przyjdzie moment, że będzie warto wejść do tej wojny (do tej czy do innej, w którą ta niewątpliwie się przerodzi), a wówczas tego rodzaju dylematy będą mieć mniejsze znaczenie. Mniejsze, a nie żadne, bo każda wojna niesie ze sobą ryzyko klęski. Jeśli wówczas oszacowanie korzyści i ryzyk wyjdzie na plus, będzie można rozważyć udział w wojnie. Ale na dziś od działań wojennych trzeba się trzymać z daleka.
Nikt na Zachodzie nie chciał umierać za Gdańsk w 1939r. i nikt nie będzie umierał za Warszawę w 2022r.
Przed południem 1 marca 2022r. pojawiła się prowokacyjna informacja ukraińskiej propagandy wojennej, że polskie samoloty MIG-29 będą startowały z polskich lotnisk. Na szczęście niemal natychmiast informacja ta została zdementowana przez polskie władze. Co prawda samolot z Polski sterowany przez ukraińskiego pilota to nie jest to samo co polski samolot sterowany przez polskiego pilota, ale to jest cienka granica. A jak głosi stare porzekadło – jak się chce psa uderzyć, kij się zawsze znajdzie. Proszę sobie wyobrazić, jak można by wykorzystać fakt, gdyby rosyjska obrona przeciwlotnicza zestrzeliła taki samolot. Tylko od wytycznych rosyjskiej propagandy wojennej będzie zależało, czy we wraku samolotu "odnajdzie się" pilot ukraiński, czy polski. Samo udostępnienie lotnisk na terenie Polski do prowadzenia działań w teatrze wojny stanowi co najmniej casus belli.
Zapewnienie polskiego rządu i prezydenta, że w żadnym przypadku obszar Polski nie będzie wykorzystywany przez Ukrainę do prowadzenia działań wojennych przeciwko Rosji, to uchronienie Polski przed udziałem w wojnie. I oczekuję, że polski rząd nie da wciągnąć Polski do wojny i że nad polskimi miastami nie ujrzymy rosyjskich rakiet. Choć musi niepokoić wywiad, którego dla Fox News udzielił emerytowany pułkownik US Army, Douglas MacGregor (były doradca sekretarza obrony w administracji Donalda Trumpa), że to był podobno pomysł polskiego rządu i dopiero interwencja szefa NATO, Jensa Stoltenberga, zatrzymała ten projekt. W tym kontekście szczególnie mocno powinny wybrzmieć słowa MacGregora, że na dziś NATO nie jest gotowe stawić czoła Rosji. Zostaniemy z tą wojną sami.
A musimy pamiętać, że Ukraina i jej dobrze wypromowany prezydent nie będą mieli skrupułów, żeby wciągnąć nas do wojny. I trudno czynić im z tego zarzut – ukraińskie władze mają działać na rzecz interesów Ukrainy. Ale jeśli polski rząd pozwoli dać się ograć w tak dziecinny sposób i sprowokuje Rosję do wypowiedzenia wojny Polsce, będzie to zdrada, a dla nas, obywateli RP, konieczność zmierzenia się z widmem zagłady.
Być może kiedyś przyjdzie moment, że będzie warto wejść do tej wojny (do tej czy do innej, w którą ta niewątpliwie się przerodzi), a wówczas tego rodzaju dylematy będą mieć mniejsze znaczenie. Mniejsze, a nie żadne, bo każda wojna niesie ze sobą ryzyko klęski. Jeśli wówczas oszacowanie korzyści i ryzyk wyjdzie na plus, będzie można rozważyć udział w wojnie. Ale na dziś od działań wojennych trzeba się trzymać z daleka.
Nikt na Zachodzie nie chciał umierać za Gdańsk w 1939r. i nikt nie będzie umierał za Warszawę w 2022r.