Pracowałem kiedyś w firmie państwowej, siermiężnej i monolitycznej jak dzieła Lenina. Ku mojemu zdziwieniu największym demonem, który prześladował pracowników tej instytucji był nikowiec, czyli inspektor NIKu. "Przyjdzie nikowiec i…"
I nigdy się nie dowiedziałem, co się stanie. Ale podobno byli tacy, którzy się dowiedzieli i wciąż tego żałują. To chyba dobrze, prawda? Nie, nie dobrze. A wręcz do dupy.
Trochę bez echa, bo w cieniu zawieszenia progu ostrożnościowego finansów publicznych, przeszedł wybór Prezesa Najwyższej Izby Kontroli. A szkoda, bo była okazja powiedzieć parę słów na temat tej instytucji – po co nam ona i jak działa.
NIK produkuje czasem fajne raporty. Na jeden z nich powoływałem się przy okazji posta na temat podatku od przekroczenia prędkości, potocznie zwanego mandatem. Wskazywałem wówczas, że po przebadaniu całej dekady 2000-2010 NIK doszedł do wniosku, że głównym źródłem zagrożeń w ruchu drogowym jest brak odpowiedniej infrastruktury, zła jakość istniejącej infrastruktury oraz zła organizacja ruchu. Inne przyczyny miały mniejsze znaczenie. Prędkości (jak również jazdy pod wpływem alkoholu czy narkotyków) raport nie wymieniał. Bo te czynniki nie miały większego znaczenia. Mało kto wie o tym raporcie, bo działania komunikacyjno-medialne NIKu po prostu nie istnieją, a rządowi tak raport jest potrzeby jak dziura w moście. Jak by miał Vincent stawiać fotoradary, opierając się na takich ustaleniach? Ech, niepoważni faceci w tym NIKu pracują.
Te raporty NIK to nawet coś sensownego – szkoda, że nikt tego nie czyta. Po co nam zatem NIK? Świetne pytanie. Jego odpowiednik w Wielkiej Brytanii – National Audit Office, czyli Krajowa Izba Audytowa – zajmuje się zasadniczo jednym najważniejszym zadaniem. To zadanie to ulepszanie sposobów wydawania tzw. pieniędzy publicznych. Publicznych, czyli podatnika. Rząd bowiem nie ma innych pieniędzy niż te, które wcześniej zabrał obywatelom. Siłą rzeczy rząd ma skłonność do rozrzutności (bo wydaje cudze). Rolą NAO jest patrzenie rządowi na ręce, ale nie po to, aby karać i piętnować, ale – jak to w audycie bywa – znaleźć błędy i dziury w procedurach i w postępowaniu urzędników, które generują ryzyko marnotrawstwa. Celem jest pomóc decydentom w optymalizacji redystrybucji. Działania NAO nie są zatem ukierunkowane na represję, ale na wsparcie zarządzania.
Polski NIK to przede wszystkim straszak. Ma być dyscyplina finansów publicznych. Jak jej nie ma, to trzeba ustalić winnego i ukarać. Proste jak myśl tow. Lenina.
Trochę bez echa, bo w cieniu zawieszenia progu ostrożnościowego finansów publicznych, przeszedł wybór Prezesa Najwyższej Izby Kontroli. A szkoda, bo była okazja powiedzieć parę słów na temat tej instytucji – po co nam ona i jak działa.
NIK produkuje czasem fajne raporty. Na jeden z nich powoływałem się przy okazji posta na temat podatku od przekroczenia prędkości, potocznie zwanego mandatem. Wskazywałem wówczas, że po przebadaniu całej dekady 2000-2010 NIK doszedł do wniosku, że głównym źródłem zagrożeń w ruchu drogowym jest brak odpowiedniej infrastruktury, zła jakość istniejącej infrastruktury oraz zła organizacja ruchu. Inne przyczyny miały mniejsze znaczenie. Prędkości (jak również jazdy pod wpływem alkoholu czy narkotyków) raport nie wymieniał. Bo te czynniki nie miały większego znaczenia. Mało kto wie o tym raporcie, bo działania komunikacyjno-medialne NIKu po prostu nie istnieją, a rządowi tak raport jest potrzeby jak dziura w moście. Jak by miał Vincent stawiać fotoradary, opierając się na takich ustaleniach? Ech, niepoważni faceci w tym NIKu pracują.
Te raporty NIK to nawet coś sensownego – szkoda, że nikt tego nie czyta. Po co nam zatem NIK? Świetne pytanie. Jego odpowiednik w Wielkiej Brytanii – National Audit Office, czyli Krajowa Izba Audytowa – zajmuje się zasadniczo jednym najważniejszym zadaniem. To zadanie to ulepszanie sposobów wydawania tzw. pieniędzy publicznych. Publicznych, czyli podatnika. Rząd bowiem nie ma innych pieniędzy niż te, które wcześniej zabrał obywatelom. Siłą rzeczy rząd ma skłonność do rozrzutności (bo wydaje cudze). Rolą NAO jest patrzenie rządowi na ręce, ale nie po to, aby karać i piętnować, ale – jak to w audycie bywa – znaleźć błędy i dziury w procedurach i w postępowaniu urzędników, które generują ryzyko marnotrawstwa. Celem jest pomóc decydentom w optymalizacji redystrybucji. Działania NAO nie są zatem ukierunkowane na represję, ale na wsparcie zarządzania.
Polski NIK to przede wszystkim straszak. Ma być dyscyplina finansów publicznych. Jak jej nie ma, to trzeba ustalić winnego i ukarać. Proste jak myśl tow. Lenina.
Jakie są tego efekty?
Nie trzeba daleko szukać. Jednym z zadań NIK jest kontrola wykonania budżetu państwa i przedstawienie sprawozdania Sejmowi. To wydarzenie, raptem sprzed dwóch tygodni, też przeszło bez echa. I szkoda, bo warto by było wiedzieć, jak NIK ocenia wykonanie budżetu.
A ocenia… pozytywnie! Tak, tak – komisarze ludowi RP (tzw. rząd) od lat zadłużają nas, Polaków, wydając nasze pieniądze na prawo i lewo. Z roku na rok dług rośnie, a jedynym rozwiązaniem towarzyszy jest zaciąganie kolejnych długów. Mówiąc po ludzku, ten dług to po prostu podatek, tyle że płacony w przyszłości – albo bezpośrednio, albo pod postacią inflacji.
To ma być zatem kontrola? Zamiast bić na alarm – rząd okrada obywateli!, NIK głaszcze po główce Najlepszego Piłkarza Wśród Premierów i Najlepszego Ministra Finansów Europy Środkowo-Wschodniej, tłumacząc ich działania kryzysem, złą sytuacją, spowolnieniem gospodarczym i tak dalej pierdu-śmierdu w tym sosie. Zamiast wołać, że rząd zabiera za dużo pieniędzy, a nawet tego, co zabiera, nie potrafi sensownie wydać, NIK podkreśla, że rząd nie ma innego wyjścia jak dalej się zadłużać. I bada jedynie, czy rząd działa zgodnie z przepisami. Tymi samymi, które mu Sejm wedle życzenia zawiesza. Byłoby śmiesznie, gdyby nie było tak smutno.
Problem tkwi w patologii polskiego systemu parlamentarnego. Otóż, i polskiego Prezesa NIK, i brytyjskiego Generalnego Audytora, wybiera Sejm (Izba Gmin). Idea jest taka, że jeśli NIK/NAO ma patrzeć na to, jak rząd wydaje pieniądze, musi być instytucją niezależną od rządu. W czym więc problem? W tym, że członkowie Izby Gmin pochodzą z wyborów większościowych w jednomandatowych okręgach wyborczych, czyli deputowani są odpowiedzialni przed wyborcami. Tymczasem nasi posłowie zawdzięczają siedzisko, na którym umieszczają cztery litery, układom z szefem partii (po niemiecku führer). Głosują zatem nie tak jak obiecali wyborcom, ale tak jak oczekuje tego ów führer, a wyborców mają w dupie. W skrajnie jaskrawej postaci widać to było podczas głosowania w Sejmie nad progiem ostrożonościowym. Tylko trzech łamistrajków zagłosowało inaczej niż chciał miłościwie nam panujący Donald I. Reszta wykazała się właściwą świadomością klasową.
Nowemu Prezesowi NIK z całego serca życzę, aby w wolnej chwili uświadomił sobie, że za jego robotę płacą mu z mojej forsy. Mógłby zatem czasem zainteresować się tym, czy rząd okrada mnie w granicach przyzwoitości, czy już te granice przekracza. Okazji do wykazania się będzie sporo.
Nie trzeba daleko szukać. Jednym z zadań NIK jest kontrola wykonania budżetu państwa i przedstawienie sprawozdania Sejmowi. To wydarzenie, raptem sprzed dwóch tygodni, też przeszło bez echa. I szkoda, bo warto by było wiedzieć, jak NIK ocenia wykonanie budżetu.
A ocenia… pozytywnie! Tak, tak – komisarze ludowi RP (tzw. rząd) od lat zadłużają nas, Polaków, wydając nasze pieniądze na prawo i lewo. Z roku na rok dług rośnie, a jedynym rozwiązaniem towarzyszy jest zaciąganie kolejnych długów. Mówiąc po ludzku, ten dług to po prostu podatek, tyle że płacony w przyszłości – albo bezpośrednio, albo pod postacią inflacji.
To ma być zatem kontrola? Zamiast bić na alarm – rząd okrada obywateli!, NIK głaszcze po główce Najlepszego Piłkarza Wśród Premierów i Najlepszego Ministra Finansów Europy Środkowo-Wschodniej, tłumacząc ich działania kryzysem, złą sytuacją, spowolnieniem gospodarczym i tak dalej pierdu-śmierdu w tym sosie. Zamiast wołać, że rząd zabiera za dużo pieniędzy, a nawet tego, co zabiera, nie potrafi sensownie wydać, NIK podkreśla, że rząd nie ma innego wyjścia jak dalej się zadłużać. I bada jedynie, czy rząd działa zgodnie z przepisami. Tymi samymi, które mu Sejm wedle życzenia zawiesza. Byłoby śmiesznie, gdyby nie było tak smutno.
Problem tkwi w patologii polskiego systemu parlamentarnego. Otóż, i polskiego Prezesa NIK, i brytyjskiego Generalnego Audytora, wybiera Sejm (Izba Gmin). Idea jest taka, że jeśli NIK/NAO ma patrzeć na to, jak rząd wydaje pieniądze, musi być instytucją niezależną od rządu. W czym więc problem? W tym, że członkowie Izby Gmin pochodzą z wyborów większościowych w jednomandatowych okręgach wyborczych, czyli deputowani są odpowiedzialni przed wyborcami. Tymczasem nasi posłowie zawdzięczają siedzisko, na którym umieszczają cztery litery, układom z szefem partii (po niemiecku führer). Głosują zatem nie tak jak obiecali wyborcom, ale tak jak oczekuje tego ów führer, a wyborców mają w dupie. W skrajnie jaskrawej postaci widać to było podczas głosowania w Sejmie nad progiem ostrożonościowym. Tylko trzech łamistrajków zagłosowało inaczej niż chciał miłościwie nam panujący Donald I. Reszta wykazała się właściwą świadomością klasową.
Nowemu Prezesowi NIK z całego serca życzę, aby w wolnej chwili uświadomił sobie, że za jego robotę płacą mu z mojej forsy. Mógłby zatem czasem zainteresować się tym, czy rząd okrada mnie w granicach przyzwoitości, czy już te granice przekracza. Okazji do wykazania się będzie sporo.